środa, grudnia 20, 2006

Boze Narodzenie w Michigan

Święta blisko. Za oknem biel. Drzewa, domy, trawniki, wzgórze na przeciwko otula gęsta, nieskazitelnie czysta warstwa śniegu. Nie ma wątpliwości iż nasze Boże Narodzenie będzie takie jak z marzeń "o białym Bożym Narodzeniu".
Dnie coraz krótsze, niebo szare i nisko, niuziutko nad głowa. Zbliża się najdłuższa i najświętsza noc roku. Noc wigilijna.
Poczta elektroniczna przynosi życzenia z całego świata od przyjaciół, kolegów a także coraz częściej od "wirtualnych" znajomych, o których do tej pory nie miało się nawet pojęcia, że istnieją. Wszyscy prześcigają się w pomysłach.
Wystarczy tylko jedno kliknięcie a już na monitorach ożywają renifery, zapalają się światełka na choinkach, przez furtkę wbiega piesek, a po kolejnym kliknięciu z wirtualnego nieba sypie wirtualany śnieg. A u mnie za oknem sypie naturalny.
Elektroniczne listy bywają dźwiękowe. Słucham więc znanych kolęd przesłanych przez nieznanych , ale życzliwych czytelników i znajomych naszych znajomych. Takie same swojskie kolędy jakie pamiętam z dzieciństwa , kiedy nawet telewizor nie był przedmiotem powszechnego użytku...
Boże Narodzenie tuż, tuż.
U nas w Stanach Zjednoczonych członkowie i członkinie Armii Zbawienia podzwaniają dzwonkami, przypominają, że czas ofiarować swój datek na potrzebujących.

* * *

Dla wielu z nas ze wszystkich dni roku najważniejsza była i jest Wigilia.
Mistyka wigilijnej wieczerzy, uroda i zapach choinki, tajemniczość nocy, najdłuższej w roku, delikatne, migocące płomienienie świec, aromat siana pod śnieżnobiałym obrusem tworzą ten z niczym nieporównywalny klimat.
Sceneria i obrzędowość Wigilii głęboko zapadły w świadomość. Trwają w nas.
Na czym polega niezwykłość Wigilii? Nie piszę o czysto religijnym, duchowym wymiarze..
Myślę o jej "materialnym" wymiarze. Zawsze , odkąd pamiętam, obowiązywał ten sam doroczny rytuał, a wokół unosił się niecodzienny aromat tworzący ową niezwykłą atmosferę. Ranne wstawanie i pracowita krzątaninę.
Dom jeszcze przesiąknięty zapachem upieczonych poprzedniego dnia makowców i słodyczą piernika, już był gotowy na przyjęcie innych woni...
Uderzał w nozdrza zapach gotującego się czerwonego barszczu , dobiegał aromat suszonych grzybów (przypominających owe letnie i jesienne wyprawy do lasu), ostry zapach cebuli (do śledzi!) wyciskający łzy z oczu pomieszany z zapachem skórki pomarańczowej .
Na kuchni powoli gotowała się kapusta ("bo kto to widział wigilię bez pierogów z kapustą i grzybami").
A jakie to odgłosy w tym dniu dochodziły z kuchni !
Skwierczącej na patelni rybie, panierowanej w jajku i bułce , towarzyszyły ciche pyrkotanie parzonego maku (to do kutii).
W domu moich Rodziców podawano dwanaście potraw; tak dwanaście a nie siedem, dziewięć czy jedenaście, jak to bywa w innych polskich domach.
Do dziś i na moim wigilijnym stole pojawia się dwanaście dań wśród których nie może zabraknąć kutii, słynnego "kresowego" przysmaku z ugotowanej pszenicy, bogatego w mak, miód, orzechy i wszelkiego rodzaju bakalie, podlanego odrobiną koniaku....
Dla mnie te przygotowania to rytuał, tradycja, którą kontynuuję tak uporczywie, bo pozwala mi na zachowanie wiary, że "nie wszystko umiera".
Strojenie choinki odbywało się w Wigilię. Zawsze tak było. Na choince wisiały zabawki kupowane przez moich rodziców, a potem przeze mnie. Było ich wiele. Pochodziły z czasów mego dzieciństwa i dzieciństwa mego jedynego syna. Zostały w Polsce.
Syn mieszka z rodziną we Francji. My wyjechaliśmy za Wielką Wodę. Z nami przyleciał mały drewniany ptaszek, kolorowe cudeńko kupione kiedyś w Sukiennicach krakowskich.
Ten ptaszek siedzi przez cały rok na oknie w naszym domu w północnym Michigan, spogląda na płaczącą wierzbę, srebrne świerki zasadzone przed kilkunastu laty przez mego męża, na wzgórze porośnięte brzozami i być może, podobnie jak ja, dziwi się, że tak niespodziewanie potoczyły się jego losy. A kiedy przychodzi czas ptaszek przenosi się na bożonarodzeniowe drzewko.
Od kiedy zamieszkaliśmy w Stanach choinkę ubieram wcześniej, zgodnie z obyczajem tu panującym, tuż po Święcie Dziękczynienia.
Wieszam na niej dekoracje, które kupiliśmy podczas naszych licznych podróży.
Nasz drewniany krakowski ptaszek z Sukiennic od wielu lat spogląda na porcelanowego skrzypka przywiezionego z Chicago, na szklaną bombę kupioną w Clearwater na Florydzie, zachwyca się nieodmiennie baletnicą z meksykańskiego sklepu w Santa Fe, mała papierową gejszą przywiezioną z Japonii, wachlarzykiem z Pekinu , posrebrzaną szyszką przyniesioną ze spaceru nad jeziorem Superior.
Mały krakowski ptaszek słucha srebrzystego dźwięku trąbki kupionej kilka lat temu w Christmas, małej osadzie w Michigan i radosnego "ho, ho" brzuchatego Santa Claus (który zastępuje tu Świętego Mikołaja i wygląda bliźniaczo!).
I choć lubi swoje nowe otoczenie, i jest tu szczęśliwy, to być może wspomina też tamte znajome i bliskie mu świecidełka, nieopisanej urody delikatne, szklane bombki, słomkowe gwiazdki i takiż pasterzy. Może tęskni?
Kto wie, co czuje, co myśli, polski drewniany ptaszek w wigilię Bożego Narodzenia siedząc na drzewku ściętym w lasach w Copper Country, nad wielkim jeziorem Superior?

* * *

Wigilia ma szczególny charakter, przynosi zapach i smak nawet najbardziej odległego dzieciństwa. Wraca ono do nas z każdą zawieszoną na choince skrzącą urodą zabawką, z zapachem świeżej świerkowej czy jodłowej gałązki, z każdą kolorową paczką leżącą pod choinką.
Kultywując rodzinne tradycje żywimy nadzieję, że nasze dzieci, a potem i nasze wnuki będą je cenić i o nich pamiętać.
Rozsiani po świecie podtrzymujemy naszą polską duchową wspólnotę.
Nie zapominajmy o tym co nas łączy a jest to garść siana pod białym obrusem, opłatek, przysłany z Kraju, dodatkowe nakrycie na stole dla niespodziewanego gościa-wędrowca.
Kultywowanie tradycji jest piękną formą celebrowania życia. Pamiętajmy o tym, życząc sobie Wesołych Swiąt Bożego Narodzenia.
Swięty Mikołaj .
Jak długo sięgam pamięcią w nocy z 5 na 6 grudnia pod poduszkę kładziono mi paczkę.
Nawet w biednych, powojennych czasach takie podarki się znajdowało. Do paczki zwykle dołaczona była posrebrzana”, bądź “pozłocona” rózga.
Ta rózga była po to, by przypominać, iż mimo iż zasługujemy na nagrody, ale nie ominą nas kary, w razie naruszenia obowiązujących zasad.
Jakaż była to radość, kiedy rano znajdowało się taki prezent. A rózga? No, to był nieodzowny, symboliczny raczej , “ozdobnik”a ponadto istniała świadomość iż “bezgrzeszni” i calkiem “niewinni” nie jesteśmy.
“Był u mnie święty Mikołaj”. Ten dziecięcy okrzyk radosci słychać było w całym domu.
Kiedy zaczęło się dorastać owa wiara w to, że to Swiety Mikołaj zostawia prezenty zaczęła maleć. Ale nigdy się do tego nie przyznawało. No, bo kto wie, a nuż “Swięty” się dowie i wtedy nie będzie prezentu? Swięty Mikołaj nie zawiódł nigdy.“Przychodził”.
* * *
Od szeregu już lat kiedy zaczynaja się chłody na północy ja lecę na południe, na przeciwległy kraniec Stanow, nad Zatokę Meksykańską.
Stany można lubić bądź nie, można się nimi zachwycać lub je krytykować , ale nie można nie zauważyć, iż są krajem, w którym można budzić się mając za oknem śnieżną zawieję a późny obiad można już jeść pod gołym niebem , po kąpieli w basenie pod błekitnym niebem i leżakowaniu pod palmami.
Ba, ale, czy Swięty Mikołaj potrafi mnie tu odnaleźć?
Okazało się, że tak. Tyle tylko, iż posyła upominek pocztą lotniczą, gdyż na swych saniach nie może tu dotrzeć.
Kiedy otwieram paczkę (bez rózgi) zawsze znajduje w niej drugą z nalepioną karteczką z instrukcją:”Otworzyć szóstego grudnia”. Jestem posłuszna. Nie oszukuję, choć ciekawość nie pozwala mi zasnąć.
* * *
Hagiografia ma w swym spisie wielu Mikołajow, ale tym, który przynosi podarki jest według wierzeń biskup małoazjatyckiej Miry.
On jest najbardziej popularny, zarowno wśród katolików jak i prawosławnych.
(...) “cieszy się większą popularnością niż razem wzięci pozostali jego kanonizowani imiennicy“pisze ks. Jan Kracik w Tygodniku Powszechnym (12 grudnia 2004).
Jak podaje jeden z leksykonów hagiograficznych (Ksiega Imion Swiętych” Henryk Fros, Franciszek Sowa) Mikołaj z Miry żył prawdopodobnie w pierwszej połowie IV wieku a legendy z nim związane zostały “zabrane” innym Mikołajom bądź innym postaciom świętych. Jedną z nich był żyjący w VI wieku opat Mikołaj, późniejszy biskup w Pinar.
* * *
Inna z opowieści głosi iż Swiety Mikołaj (Saint Nicholas) urodził się w AD 280 na terenie obecnej Turcji. Był jedynym synem zamożnych rodziców. Teofanes i Nona natychmiast ofiarowali dziecko Bogu, ktory wysłuchał ich modlitw i próśb o potomka. Jego wujem byl Mikołaj z Patary i on dbał o życie duchowe chłopca. Po śmierci rodziców Mikołaj rozdał cały majątek ubogim.
Jednym z nich był ojciec trzech pięknych córek, które z braku posagu musiałyby sie zestarzeć w panieńskim stanie. Współczujący Mikołaj nocą zakradł się pod okna domu i wrzucil worek z pieniedzmi. Ten dar pozwolił wyposażyć dziewczyny. Czy miały dobrych mężów nie wiemy. Na ten temat brak wzmianki.
Wiele jest jeszcze legend o Swiętym Mikołaju i jego szczodrobliwości, ale pora kończyć.
Wszystkim tym, którzy wierzą w Swiętego Mikołaja, życzę by nigdy o nich nie zapominał, bez wzgledu na to w jakim są wieku . Zyczę by odnajdywał ich wszędzie, na jakimkolwiek kontynencie, czy w śniegach północy czy pod palmami , w Tatrach czy nad Bałtykiem.
Pamiętając o Swietym Mikołaju możemy mieć niemal pewność iż on o nas nie zapomni.
PS. Tę opowiastkę dedykuję mojemu mężowi, który cierpliwie przesyła paczki “podrzucane tajemnie” przez Swiętego Mikołaja do naszego “północnego”domu nad jeziorem Superior.

niedziela, października 29, 2006

Listopadowe refleksje



Listopad w polskiej kulturze kojarzy się nierozłącznie z dniem pamięci o zmarłych.
Dzień Wszystkich Swiętych w Polsce jest dniem szczególnym. Polacy przemierzają Kraj z jednego krańca na drugi, nie zważając ani na trudy, ani koszty podróży. Jadą by zapalić świeczki na grobie bliskich, odmówić modlitwę , swą obecnością zaznaczyć iż ‘non omnis moriar’ ma przecież szerokie znaczenie.
Nad cmentarzami polskich miast unosi się zapach wosku i woń chryzantem.
Kiedy zapada noc, niebo nad nimi jarzy się czerwoną łuną, widoczną z daleka.
Ci, którzy odwiedząją groby swych najbliższych zapalają świece także na na grobach tych, których nikt nie odwiedzi. Pod pomnikami pomordowanych w Katyniu, Miednoje, Ostaszkowie i w innym miejscach kaźni płona tysiące zniczy . Pamięta się też o zmarłych na Kresach.
Setki , tysiące zniczy dają świadectwo ciągle żywej pamięci .
Migocą światła świec na Powązkach i na cmentarzach małych polskich miasteczek i wsi.
My, rozsiani po świecie ( z konieczności bądź własnego wyboru), mamy niemal pewność , iz w Polsce także i na grobach naszych bliskich zapłonie małe, drżace światełko. Kwiat postawiony przez jakąs przyjazną dłoń będzie jaśniał w mrokach wcześnie zapadającego, listopadowego wieczoru.
* * *
“Tam jest moja Ojczyzna, gdzie są kości moich przodków” mówią amerykańscy Indianie.
Dla nas więc cały świat byłby tą ojczyzną, bo trudno znaleźć miejsce, gdzie nie spoczywali by Polacy snem wiecznym.
Jestem daleko, za Wielką Wodą , w Stanach Zjednoczonych i nie pojadę odwiedzic grobów swych bliskich ani w dniu Wszystkich Swietych ani w Dniu Zadusznym.

* * *
Moj malutki braciszek zmarł we lwowskiej klinice pediatrycznej, dokąd rodzice pojechali szukać ratunku.
Miał kilkanaście miesięcy. Pochowano go na Cmentarzu Lyczakowskim we Lwowie.
Braciszek nazywał się Rysio. Odziedziczyłam po Nim imię .
Wśród rodzinnych dokumentów, uratowanych z wojennej pożogi , zachowało się zdjęcie ślicznego , dwumiesięcznego niemowlaka i mała wizytówka, na której na odwrocie ktoś wpisał gratulacje z okazji narodzin Rysia. “By nowonarodzony syn był piękny jak Apollo, bogaty jak Krezus , mądry jak Salomon, dzielny jak Piłsudski. Niech szczęście sprzyja i dola pieści” Niestety, piękne życzenia nie spełniły się. Zmarł mając niespełna dwa lata.Zdjęcie malutkiego Rysia i wizytówke przywieźli ze sobą moi rodzice, kiedy przesiedlono ich na “ziemie odzyskane”. Potem ja odziedziczyłam to zdjęcie . Przywiozłam ze sobą do Stanów, jako jedyną pamiątkę po nieznanym mi braciszku.
Tyle rzeczy zostało za nami, zaginęlo na szlaku tułaczki wojennej moich Rodziców na drodze z Kresów, do Polski centralnej, a stamtąd na tzw. Ziemie Odzyskane, ale zdjęcie i ta karteczka się zachowały.

* * *
Państwowy Urząd Repatriacyjny wydał Ojcu nakaz osiedlenia w poblizu Opola.
Ziemie te przypadły Polsce w ramach przesuwania europejskich granic w wyniku porozumień Wielkiej Trójki. W Teheranie, a potem w Jałcie zapadły decyzje na mocy, których moi Rodzice nigdy nie odwiedzili grobu swego pierworodnego syna.
Ale przynajmniej znali miejsce gdzie Go złożono.
Nie znamy jednak do dziś miejsca pochówku mojej pięknej ciotki Marylki ani jej kilkuletniej córeczki Urszulki. Obie umarły z głodu, wyczerpania , pracy ponad siły. Zostały na nieludzkiej ziemi, gdzies w dalekich stepach Kazachstanu, dokad wywiezione zostały obie z babcią i trójką dzieci. Najmłodszy Jureczek, miał wtedy cztery lata. Przeżył . Cudem zapewne. To było w lutym, a zima była ciężka tego pamiętnego roku wywózek. Jurka spotkałam kilka lat temu, podczas swej wizyty w Polsce. On przyjechal po raz pierwszy po wojnie. Mieszka w Anglii od czasu, kiedy jako kilkunastoletni chłopiec wraz z innymi polskimi dziećmi z sierocińców w Indiach , został przeniesiony do Anglii. Nie zapomnial języka ojczystego, w mieście, gdzie mieszka jest wielu Polaków emigrantów wojennych.
On nigdy nie odwiedził grobu swojej Matki i siostry. Nie wie też, gdzie pochowano jego ojca, zgładzonego bestialsko przez NKWD zaraz na poczatku wojny .
* * *
Nie byliśmy w lasach Miednoje, gdzie najpewniej pochowano Ojca mego męża. Ostatnie dni życia spędził w obozie w Ostaszkowie. Oficjalna wiadomość o tym, że został rozstrzelany przyszła do nas o Stanow 13 grudnia 1991 roku. Pamiętam ten moment, kiedy w ręku trzymałam białą kopertę przysłaną z Moskwy. W kopercie był list, napisany odręcznie. A w nim sucha informacja o tym kiedy i z czyjego rozkazu rozstrzelano polskiego jeńca wojennego Pelca Stanisława. Dowiedzieliśmy się też jaki numer nosił rokaz rozstrzelania Ojca.
* * *
W tym roku, podobnie jak w poprzednich latach , swego długiego już pobytu w Ameryce , zamiast chryzantem , kupiłam cukierki dla dzieci z okolicy.
31 października po zachodzie slonca będą łomatać w drzwi z zawołaniem “Trick or Treat” .
Ale pamięcią będę wracać do Polski , gdzie jak zawsze w Dzień Wszystkich Swiętych zapalone świece rozjasniają wieczorny mrok. Wśród nich będzie też znicz postawiony na grobie moich rodziców. Zapalą go moi przyjaciele.

czwartek, października 19, 2006

Wyspa Marco






Marco , nasza wyspa szczesliwa


Temperatury w słońcu sięgają zapewne 45 stopni Celsjusza. Na plaży rozłożyli się amatorzy kąpieli słonecznych, mimo, że o tej porze dnia najlepiej i najzdrowiej, schronić sie w cieniu drzew a jeszcze lepiej zanurzyć się w chłodzie klimatyzowanego mieszkania.
Posłuszna tym ostatnim zasadom siedzę na zacienionym balknie .
Z niego rozlega się widok na zielony, świeżo wystrzyżony trawnik i rosnące na nim wysokie palmy kokosowe.i typowe dla pejzazu Florydy “Cabbage Palms” ( sabal palmetto) .
Patrzę na tonące w kwiatach krzewy hibiskusów i oleandrów . Za tą tropikalną rozpasaną barwnością rozciąga się rozległa, zalana słońcem, niemal biała plaża. Tuż nad wodą pod kolorowymi parasolami rozłożyło się kilkanaście osób, około dwudziestu, trzydziestu być może. Widzę też kąpiących. się. Z daleko jawią się jak małe ciemne punkty
Przyjemnie zanurzyć się i pławić się w chłodniejszej nieco od powietrza słonej wodzie.
Jest cicho, leniwie i dobrze.
Po chwili obraz ożywa. Na horyzoncie pojawia się biały żagiel , potem nadpływa łódż holująca wielki ogromny kolorowy spadochron. Jakiś amator silnych wrażeń, uczepiony do niego, wygląda z odległości jak malutka kukiełka.
Na trawnik, blisko mego balkonu zlatuje stadko białych egretów. Po niebie szybuje samotny pelikan i znika równie nagle jak się pojawił. Wypatruję też delfinów, które niemal codziennie pojawiają się w pobliżu brzegu.. Ale dzisiaj ich nie widać.
Przede mną zieleń stojących w bezruchu palm, biel plaży i szmaragdowo- zielone wody Zatoki Meksykańskiej.
Jeszcze jeden piękny dzień na Marco,największej spośród dzisięciu tysięcy wysp ukształtowanych przez piasek i wody Zatoki Meksykańskiej.
* * *

Od wielu już lat , tuż po zakończeniu roku akademickiego, opuszczamy nasz dom w Michigan i wyruszamy w “SWIAT”.. Niekiedy ten świat jest odległy i i dla nas egzotyczny, kiedy indziej znajomy i swojski. W ubieglym roku była to podróż do Chin, w tym, sentymentalna wizyta w Polsce..
Ale po każdym powrocie, nieodmiennie, od dzięsięciu już lat , resztę wakacji spędzamy na Florydzie, na jej południowo zachodnim wybrzeżu , na wyspie Marco.
Polecil kiedyś to miejsce nasz znajomy, pomógł nam wynająć na wyspie mieszkanie.
I od tamtego czasu przyjeżdżamy tu dwa razy w roku; jesienią na krótko i latem.na kilka tygodni.
Latem, zaczyna się napływ turystow w rejony gdzie mieszkamy, w pobliżu jeziora Superior. Przyjeżdżają na północ, uciekając od upałow południa .
A my, jakby na przekór rosądkowi, a już z pewnością na przekór ogólnie pzryjętym schematom wyjeżdzamy na “naszą wyspę”.
“Na Florydę? Jedziecie na Florydę? Jak wytrzymacie tam te upały ?” pytają nieodmiennie znajomi. I na nic się zda tłumaczenie, że na Marco łatwiej znieść upał, bo można się schronić się przed nim Na plaży pod parasolem, w wodach zatoki, w basenach, i w klimatyzowanych mieszkaniach .
Lubimy spędzać tu lato. Na Marco jest teraz mniejszy ruch i nie ma problemow z parkowaniem w cieniu drzew a niekiedy tuż pod drzwiami wejściowymi do każdego niemal sklepu. Latem na wyspie mieszka około12 tysięcy , zimą ta liczba jest niemal trzykrotnie wyższa.
Ale żadne nasze argumenty nikogo nie przekonywują. Na Florydę , uważają, jeździć należy tylko zimą, w “sezonie” . Ale my nie podporządkujemy się schematom, i cieszymy się urodą naszej tropikalnej wyspy , latem cichej i prawie opustoszałej.

* * *
Lot samolotem z jednego końca Stanow na drugi zajmuje kilka godzin .
Podróż samochodem z naszego malutkiego półwyspu w Michigan
( Keweenaw Peninsula) na wyspę w Zatoce Meksykańskiej na Florydzie, trwa niemal tydzien. Ale oboje lubimy te wyprawy .
Podróż to nieśpieszna, połączona z wizytami u przyjaciół , postojami w przyjemnych hotelach, gdzie mamy czas na miły relaks podczas kąpieli w hotelowych basenach i na poznawanie lokalnych przysmakow.
Taka podróż samochodem z północy na południe Stanów , odbywana wielokrotnie, jest nieodmiennie pociągająca
Na upartego można by było tę trasę przejechać w trzy dni albo np. poruszać się tylko po jednej drodze US 41 , która zaczyna sie na naszym pólwyspie, tuż obok naszego domu i biegnie aż do Naples, czyli w pobliżu “naszej” wyspy. Być może kiedyś warto będzie podjąć taką probę i przejechac ponad 3000 kilometrów nie opuszczając starej drogi US41 ?
Kto wie, może w przyszłości, kiedy zechcemy spędzić w podrózy jeszcze więcej czasu? Ale wtedy może być ciekawiej niż na autostradach. Droga US 41 prowadzi bowiem przez miasta .

* * *

Tak więc 7 lipca zostawiamy za sobą nasz dom, nasze malutkie miasteczko,błekitne niebo, łagodne wzgórza, przepiękne lasy i rozlegle tafle błekitnych jezior . Przejeżdżamy przez blisko kilkukilometrowy słynny , imponujący most Mackinac łaczący dwie części Michigan.
Spędzamy dwa sympatyczne dni w towarzystwie przyjaciół .
Jedziemy przez stan Ohio, gdzie wzdłuż autostrad jak okiem sięgnąc rośnie na polach dorodna kukurydza. Kentucky wita nas widokiem łagodnych wzgórz, zielenią łąk na ktorych pasą się piękne, rasowe konie.
W tegorocznej podróży deszcz a niekiedy gwałtowne burze towarzyszyły nam często.
Padało w Ohio. Grzmiało wokół a błyskawice przecinały niebo gdziekolwiek się spojrzało.Lało jak z cebra w Tennessee . Wycieraczki nie nadążały a Smoky Mountains pokrywala gęsta zasłona deszczu . Kiedy ulewa minęła wszędzie jak okiem sięgnąć z gór unosiły się mgły przypominające dymy uchodzące z kominów domostw.
Georgia witała nas na przemian promiennie słonecznie i rzęsiscie ulewnie.
A mimo to wszystko szło zgodnie z planem. Fakt iż zatrzymujemy się w tych samych miejscach na postój lub na nocleg sprawia, że nawet pokonując odległość ponad trzy tysiące kilometrow jesteśmy “u siebie”.
A kiedy zatrzymujemy się już na nocleg w Valdoście, w Georgii wiemy, że następną noc spędzimy już na Marco.

* * *
W Smithsonian Institution w Waszyngtonie, jednym z cenniejszych eksponatów jest figurka kota “ Key Marco Cat”. znaleziona na Marco.Według znawców przedmiotu, ta mała rzeźba jest najstarszym wykopaliskiem znalezionym na terenie Ameryki.
.Przez wieki żyli tu Indianie Calusa, zajmujący się rybołóstwem. Jednakże ślad po tym plemieniu dawno zaginął. Po nich przyszli Seminole, którzy mieszkają na tych terenach do dziś.
Zapoczątkowanie “bialego” osadnictwa na wyspie pod koniec XIX wieku przypisuje się W.T. Collierowi i jego żonie Barbarze. Przypadek zdarzył iż znależli się na wyspie i zdecydowali się tu zamieszkać. Zbudowali swój dom na wyspie z budulca przywiezionego z lądu. Dom drewniany zbudowany z takim poświęceniem spłonął po trzech miesiącach od jego ukończenia.Ale nie zmusiło ich to do opuszczenia wyspy.
Collierowie zbudowali szałas z drzewa i liści palm. Utrzymywali się z uprawy i handlu kapustą, którą sprzedawali na Key West. Po jakimś czasie jeden z ich synów zbudował na wyspie hotel , ktory przetrwał aż do lat 1960-tych.
W 1922 r. na wyspie pojawił się Barron Collier (zbieżność nazwisk przypadkowa) i wykupił znaczną część wyspy. Kiedy umierał w 1939 roku zostawił łacznie 900 tysięcy akrów ziemi, 12 hoteli na Florydzie, a także firmę telefoniczną.
Barfieldowie , inny pionierski ród, hodowali na wyspie ananasy a w 1908 roku otworzyli też swój hotel.
Dalszy rozwój osadnictwa na wyspie nastąpił po zbudowaniu fabryki przetwórczej .Fabryka jednak została po jakimś czasie zamknięta.
Zakończył się bezpowrotnie jeden z etapów zasiedlania wyspy zwanej kiedyś San Marco. Po owych pionierach została jednak pamięć , a główne ulice miasteczka na wyspie noszą dziś ich nazwiska .Nazwa tutejszej szkoły przypomina Tommie Barfield, pełną ofiarności nauczycielkę i incjatorkę budowy szkoły na Marco.
W latach powojennych na Marco była baza wojskowa i wyrzutnie rakietowe, które usunięto w latach pięćdziesiątych na skutek protestów ze strony Kuby.

* * *
Kolejny okres w historii wyspy zaczyna się w początku lat. 60-tych XX wieku.
Bracia Mackle zafascynowani urodą niemal dzikiej, tropikalnej wyspy zrozumieli że jest to nadzwyczajna okazja do zbudowania tu miasta , które stanie się pożądanym miejscem zimowego wypoczynku.
Ich projekt był dowodem wyobraźni, odwagi jak i przejawem znajomości ludzkiej natury.
“Każdy marzy o raju na ziemi i każdy nań zasługuje “ myśleli zapewne przedsiębioczy bracia. Swe doświadczenia w budowie takich osiedli zdobywali już na Florydzie wcześniej m.in. w Miami , Port Charlotte, Pampano Beach i w wielu innych.
Na Marco, wyspie pełnej mokradeł, porośniętej mangrowiem i palmami, gdzie komary stanowiły zagrożenie zdrowia a nawet życia, postanowili zbudować kurort. Miały tu powstać hotele, osiedla luksusowych domów, ale też takie, które dostępne by być mogły dla kieszeni przeciętngo mieszkańca tego kraju. Projektowano tu przystanie dla łodzi, pola golfowe, ba, nawet lotnisko. Bagna miały zamienić się w kanały napełnione czystą wodą..
Wyspę bracia Mackle kupili od potomków Colliera za siedem milionów dolarów. Z dzisiejszej perspektywy kupili ją “za bezcen”. Ba, wręcz trudno dziś w to uwierzyć, kiedy pojawiają się w prasie lokalnej ogłoszenia typu “Sprzedam mieszkanie w kondominium. Cena dwanaście milionów dolarów”.
A ja śpieszę zapewnić, iż nie jest to najwyższa cena jaką można zapłacić za ów własny kawałek “ziemskiego raju” na wyspie .

* * *
Jest pogodny, słoneczny niedzielny poranek, 27 lipca 2003 roku..
Jak każdego dnia, mój mąż i ja odbywamy “rytualną” przejażdżkę rowerową po wyspie. Jest cicho i spokojnie. Mijamy domy pobudowane nad wodnymi kanałami. Przycumowane do brzegu stoją jachty; jedne imponująco duże i luksusowe, inne małe i skromne ale dające zapewne taką samą radość pływania . “Navigare necesse est” mawiali Rzymianie.
Barwnie tu wszędzie i kolorowo. . Porządnie, schludnie, bogato , pięknie.
Soczysta zieleń zadbanych trawników, srebrysto-zielone liście palm poruszanych nikłym podmuchem wiatru, cytrusowe drzewa z bogactwem zielonych jeszcze o tej porze owoców , egzotyczne, pokryte kwiatami krzewy w mijanych ogrodach, pozwalają zapomnieć o istnieniu innego świata , tego rzeczywistego z troskami codziennymi, ciężką pracą, niepokojami , chorobami, biedą, rozpaczą.
Wiemy, że ten świat prawdziwy i reczywisty nie jest tak bardzo odległy od tej “wyspy szczęśliwej”choć istniejącej naprawdę, ale też jakby trochę wymyślonej..Nie, nie przeze mnie, ale przez tych, którzy zdecydowali, że “każdy zasługuje na swój kawałek ziemskiego raju”.
Tyle tylko iż w latach 60-tych to miejsce było znacznie, znacznie mniej kosztowne. Ale czy w RAJU ( nawet ziemskim) wypada mowić o pieniadzach?

środa, października 18, 2006

Jesien


Ryszarda L. Pelc

Jesień, czas smażyć powidła.

Zapach opadłych liści szeleszczących pod stopami, aromat usychających traw, nieśmiały lot zagubionego motyla, krzyk gęsi kanadyjskich odlatujących do sobie tylko znanych miejsc, mówią mi, że lato się skończyło.
Na tle zieleni sosen i świerków na przeciwległym wzgórzu czerwone plamy klonów i złocistych brzóz. W przystani pozostały nieliczne okazałe jachty i małe łodzie ale i one wkrótce znikną.
Nad srebrem połyskującym jeziorze przelatują białe mewy.
Jesień , już znowu jesień- uświadamiam sobie, próbując zdjąć pajęczynę, która zaplątała się we włosy przyniesiona nagłym podmuchem wiatru.
“Babie lato” …nie, nie, tutaj u nas “Indiańskie lato”.
* * *
Jesień oznacza dla mnie czas smażenia powideł. Tradycyjny, domowy rytuał. Upływał czas, zmieniały sie miejsca , w którym byl nasz rodzinny dom ale ten zwyczaj pozostał.
Kiedyś moja babcia smażyla śliwy w ogromnym kotle tylko do tego celu przeznaczonym . Zapach rozchodził się po okolicy i mieszał z aromatami buchającymi z sąsiednich ogrodów. Ten dom, ten ogród zostały daleko nad rzeką, “gdzie szum Prutu , Czeremoszu Hucułom przygrywa”.
Ja znam go tylko z opowieści . Wybuchła wojna. I już nie było smażenia śliwek. Babcia wraz z córką i kilkorgiem wnucząt ( najmłodszy chłopczyk miał cztery lata) została wpakowana do bydlęcego wagonu i wywieziona do Kazachstanu. Podzieliła los Polaków z Kresów. Na zesłaniu walczyła o przetrwanie swej rodziny. Nie całkiem się Jej to udało.
Wyjeżdżając z wojskami Andersa zostawiła na nieludzkiej ziemi grób córki i siedmioletniej wnuczki.
Do domu nad Prutem nikt z nas nie wrócil.Nigdy. Nic nie uratowało się z tamtego domu. Jako jedyny dowód, że istnial rzeczywiście , został tylko mały świstek papieru. Jest to dokument wydany przez Państwowy Urząd Repatriacyjny: “poświadcza się, że…”
Ale najważniejsze było to, iż moi Rodzice przeżyli, przetrwali. Babcia wrociła po latach do Polski z wojennej tułaczki, która wiodła z Kazachstanu przez Persję ( Iranu) , Palestynę i Anglii.
W nowym domu- na ziemiach, które nazwano odzyskanymi , niedaleko Opola zaczęliśmy nowe życie.
Pamiętam, że chodziłam z mamą na targ. Przeciskałyśmy się pomiędzy furami. Konie stały cierpliwie przeżuwając obrok, od czasu do czasu podnosiły głowy, potrząsały grzywami spoglądały na mnie swymi czarnymi , tęsknymi, mądrymi oczami.
Mama wybierała śliwki na powidła. Najlepsze były takie pomarszczone, po pierwszym, nocnym przymrozku.
Piechotą wracałyśmy do domu. Potem już wszystko pachniało śliwkami. Stały na płycie kuchennej, smażyły się wielkich rondlach i wydawało się, że słyszę ”Puf, puf”…
Gorąca masa po wielu godzinach smażenia gęstniała i stawała się coraz ciemniejsza. By uzyskać właściwy kolor, gęstość i aromat, należało cierpliwie powtarzac proces smażenia przez trzy dni. I wtedy powidła byly gotowe
Po latach zamieszkałam w dużym mieście i już na “własnym”kupowałam śliwki na “Hali Targowej”. Pamiętałam , że na powidła muszą być lekko pomarszczone i ciemne węgierki. Bo nie z każdych śliwek będą dobre powidła. Snułam się pomiędzy stoiskami pelnymi pachnących , czerwonych jabłek i złocistych gruszek. “Bierz kochana. Dobre, słodziutkie” zachęcały sprzedajace. Brałam do ręki szorstkie , niepozorne ale jedyne, niepowtarzalne w smaku szare renety “takie na szarlotkę najlepsze”. Wdychałam zapach antonówek, złotych renet, niedużych szarozłotawych jabłek zwanych “koksą pomarańczową” . Oglądałam dorodne pomidory, lśniące świeżością ogórki i wspaniale kalafiory. Obok leżały patisony, nowość na warzywnym rynku kremowo białe o niezwykłym kształcie. I wreszcie wracałam do domu. Obładowana torbami pełymi śliwek, z koszem warzyw wciskałam się do tramwaju, najczęściej wyładowanego po brzegi. Poddawałam się się wstrząsom, chybotaniu , kurczowo trzymajac się uchwytu w czasie gwaltownego hamowania. Wreszcie wysiadałam z uczuciem ulgi przed swoim “blokiem”. I znowu dom pachniał powidłami
“ O fajnie, śliwki smażysz” wołał od progu mój syn wracający ze szkoły. Cala klatka schodowa pachnie twoimi powidłami”. Pachniało powidłami i jesiennym, domowym szczęściem.

* * *
Od lat z mężem mieszkam w Ameryce.
Teraz kupuję śliwki w dużym sklepie otwartym 24 godziny na dobę przez siedem dni tygodnia . Nie ma tu targu pod gołym niebem, nie ma Hali Targowej. Owoce popakowane, warzywa w plastykowych płaszczykach. Nie ma śliwek węgierek. Są “włoskie”. Dla mnie “substytut” tamtych, ale można się przyzwyczaić. Kupuję. Zakupy robię sprawnie. Nie dźwigam ich. Pracujący w sklepie człowiek odnosi mi je do samochodu i wkłada do bagażnika. . Nie tloczę się w tramwajach bo ich tu nie ma.
Nie ma…nie ma...
Nie ma naturalnie już babci, która miała tyle ciekawych rzeczy do opowiedzenia, nie ma już mamy, która tyle mnie nauczyła. Nie ma tu mego dziecka…Mój syn, który lubił kiedyś chodzić ze mną na plac “Nankiela po sliwki, gluszki i ogolki” kiedy był malutki, dziś już od dawna “wyrośnięty” mieszka daleko. Został z rodziną w Europie. My wyjechaliśmy za Wielką Wodę.
* * *
Drewnianą łyżką ( tą przywiezioną z Polski) mieszam powidła. Mają już własciwą barwę i gęstość. Nabrały takiego jak trzeba aromatu. Mają też smak, choć jednak nie taki, jak naprawdę powinien być. “Gotowe”. Zdejmuję garnek z kuchni, zaczynam wkładać powidła do słoiczków. Słyszę jak z telewizora męski, ciepły głos reklamuje dżemy firmy “Smucker” “If you can taste time…If you can taste memory…”Tak. Trzeba umieć i chcieć “smakować “pamięć .
Może dlatego właśnie w moim polskim domu na amerykańskiej ziemi każdej jesieni unosi się zapach powideł ?

copyright by Ryszarda L.Pelc

Rain in Florida

Rainy Season

Rain, rain, rain
Day by day, day by day
On the sunsets
purple rain.

Melancholy
(Plips,plops,plips, plops)
Comes with rain.
Melancholy is here.
(Drips, drops, drops, drips)
Rain.

Melancholy and rain,
rain and melancholy
Faithful companions
of mine .

Copyright by Ryszarda L.Pelc
Hancock, September 17, 2003

poniedziałek, października 16, 2006

Niezapomniany koniec lata

Hancock, 29 września 2006

Motto: "Pan Cogito przegląda czasem swoje stare kieszonkowe kalendarze i wtedy odjeżdża jak na białym parostatku w czas przeszły dokonany"...
Z. Herbert "Kalendarze Pana Cogito"


Jakże ten czas leci. Już październik. Wkrótce nadejdą jesienne deszcze i chłody.

Rytm przyrody, w przeciwieństwie do polityki, jest przewidywalny. Wiemy, że wiosną zakwitną jabłonie, latem dojrzeją zboża a jesienią kasztany będą spadać z drzew. Godzę się z tym przemijaniem. Ba, jest coś kojącego, w tym prostym zjawisku iż drzewo, które dziś stoi bezlistne, wiosną znów pokryje się liśćmi i kwiatami a latem wyda owoce.To rodzi nadzieję.

A mimo tej wiedzy, żal mi odchodzącego lata.

* * *
Lato 2006 roku było bogate w zdarzenia. Były one dobre, radosne, dramatyczne, smutne. Ja będę pisać wyłacznie o tych, ktore chcę zachować w pamięci czyli o tych miłych. Wspaniała pogoda towarzyszyła nam cały czas i to wszędzie, gdziekolwiek byliśmy. A tego roku, jak nomadowie, przemieszczaliśmy się z jednego miejsca na drugie.

Początek lata zastał nas w Słowenii nad Drawą. Środek spędziliśmy w domu, w północnym Michigan nad jeziorem Superior (Górne) a ostatnie cztery tygodnie lata podróżowaliśmy po Polsce.

Z okien Zamku Królewskiego patrzyłam na mosty Warszawy rozpięte nad Wisłą. Nad Białą Lądecką w Lądku Zdroju jadłam pstrągi z rusztu. Spacerowałam z przyjaciółmi nad Bugiem w Szuminie pod Warszawą.

* * *
Celem naszej tegorocznej podróży do Polski było Towarzyskie Spotkanie Integracyjne. Przesympatyczna idea spotkań absolwentów Wydziału Łączności zrodziła się kilka lat temu, a stała się możliwa dzięki hojności dwu kolegów. Jeden z nich sukces zawodowy i finansowy odniósł w Ojczyźnie, drugi na obczyźnie.

* * *
Podczas sesji (organizowanych pomiędzy atrakcjami turystycznymi, gastronomicznymi i towarzyskimi) wysłuchaliśmy wypowiedzi obu Sponsorów opowiadających o swoich doświadczeniach życiowych i zawodowych oraz wystąpienia profesora z Michigan (wszyscy są absolwentami Wydziału Laczności, obecnie Elektroniki, Politechniki Wrocławskiej).

Ku memu zaskoczeniu i ja (osoba spoza Wydziału) zostałam zaproszona do wygłoszenia “pogadanki”. Pogadać miałam o podróżach. Podjęłam się tego chętnie, ale równocześnie miałam przekonanie iż staję, przed niełatwym wyborem. O których podróżach opowiedzieć?

Oczywiście o tych najważniejszych. O tych, które zostawily znaczący ślad w moim życiu. To znaczy, o których? Wbrew pozorom zadanie było trudne.

No właśnie, która z moich dotychczasowych podróży była najważniejsza? Zapytana o to nie umiałam dać zdecydowanej odpowiedzi. Bo przecież w moim przekonaniu wszystkie były ważne, każda na swój sposób.

* * *
Być może najważniejszą z nich była ta podróż, której zupełnie nie pamiętam? Nie zmienia to faktu, iż mam głebokie przeświadczenie, pewność, że ona zdecydowała o dalszych moich losach.

Była to podróż z Kresów na Zachód czyli na tak zwane wówczas Ziemie Odzyskane. Mój ojciec dostał skierowanie z PUR-u (Państwowy Urząd Repatriacyjny) do Kluczborka.

Kolejną ważną podróżą, już doskonale zapamiętaną, była podróż z małego powiatowego miasteczka w Opolskiem do Wrocławia. Wrocław po raz pierwszy zobaczyłam kiedy z mamą jechałam do “wód” w Szczawnie Zdroju.

We Wrocławiu, stolicy Dolnego Śląska, należało przesiąść się na pociąg, który odjeżdżał z nieistniejącego już dziś, Dworca Świebodzkiego.

Szłyśmy piechotą z Dworca Głównego. W pewnym momencie zapytałyśmy o kierunek. Mężczyżna odpowiedział "Nie wiem. Ja jestem Grek".

Rozbawiła mnie ta odpowiedź, jako, że znałam polskie powiedzonko "udawać Greka" i chyba dlatego do głowy mi nie przyszło, iż to rzeczywiście Grek.

Tak więc z tamtego czasu zapamiętałam kilka elementów Wrocławia: imponujący Dworzec Główny, wielki gmach z bogato zdobioną fasadą i dwoma wspaniałymi kariatydami i emigranta z Grecji.

Do Wrocławia pojechałam kilka lat później by zdawać egzaminy na Uniwersytet. Zdałam. I Wrocław stał się moim domem. Tak więc nie mam wątpliwości iż podróż do Wroclawia była bardzo ważna. Zadecydowała o moim późniejszym życiu.

A kiedy latem 2006 roku spacerowałam nad Odrą, wchodzilam do pięknie odnowionych wrocławskich kościołów, podziwiałam bukiety kwiatów na placu Solnym i zdumiewałam niekończącą się ilością zapełnionych po brzegi kafejek, restauracji, "pubów" wiedziałam, iż "Nigdy nie wchodzi sie dwa razy do tej samej rzeki".

* * *
Z Wrocławia wyruszyliśmy w naszą pierwszą wspólną podróż na Zachód w 1974 roku. To z pewnością była niezwykła podróż. To było wyzwanie! Sześć tygodni przemierzaliśmy Europę. Mieliśmy ze sobą "przydziałowe" dolary (chyba około trzystu na trzy osoby), konserwy, wysuszoną na kość kiełbasę (by się nie zepsula), makarony. Pieniądze musiały wystarczyć na kamping, benzynę, wstępy do muzeów, opłaty za autostradę, wino, pieczywo i kawę. Dzisiaj wydaje się to wręcz nieprawdopodobne jak można było podróżować mając tak niewiele; nawet jeśli pamięta się iż wartość nabywcza dolara była nieporównywalnie wyższa niż teraz.

Pamiętam też moment (dziś wydaje się śmieszny), wówczas pełen "grozy", jaki przeżylam kiedy zobaczyłam jak nieostrożnie postawiona na gazowej kuchence menażka, zsuwa się, a jej zawartość wylewa się na ziemię.

I już za chwiłe patrzyliśmy jak nasze polskie flaczki z puszki, mające uświetnić nasz przyjazd do Florencji, pałaszuje florencki kot.

* * *
A podróż do Indii? O tak, ta podróż była bardzo ważna. Mój mąż zaproszony został na wykłady na Uniwersytecie w Bombaju i ja na dwa tygodnie poleciałam do niego. To była moja pierwsza tak daleka i "egzotyczna" podróż. W Indiach zobaczyłam po raz pierwszy jak wielkie może być bogactwo i jak okrutna i przerażająca jest nędza. Widziałam slamsy Bombaju i zwiedzałam pałac maharadży w Dżajpurze, stałam w zachwycie przed Taj Mahal, cudem z białego marmuru ze świadomością iż przy wyjściu osaczą mnie żebracy. Byłam w aszramie w Delhi gdzie poznałam belgijskiego naukowca, który zrezygnował z kariery zawodowej, by zamieszkać w Indiach i uczyć dzieci z ulicy matematyki. Co jest w Indiach, ze taką mają moc przyciagania, taką magię? Nie wiem do dziś. Ale wiem, że za Indiami tęsknię.

* * *
Kiedy pytają mnie, którą z podróży uważam za największą życiową przygodę odpowiadam, że z pewnością była podróż do Stanów. Ta przygoda trwa zresztą do dziś. Kiedy w 1978 mój mąż wrócił z krótkiego pobytu w Stanach powiedział mi "Byłem nad Grand Kanionem. Kiedyś musimy tam razem pojechać. Musisz to zobaczyć, muszę Cię tam zawieźć". Dotrzymał obietnicy. Kilka lat później stanęliśmy razem nad brzegiem kanionu. Wyjazd do Stanów to wielka przygoda i najdłuższa podróż mego życia. Odbywam ją już 21 lat. "Z niej wszystkie inne"- chciałabym powtórzyć za poetą.

Podróż do Stanów była wyzwaniem nie lada. Przez podróż rozumiem nie tylko przemieszczanie się w przestrzeni. Była to podróż w stronę nowego języka, nowej kultury, nowych ludzi.

* * *
Rzeka Missisipi dzieli Stany Zjednoczone na Wschód i Zachód. W Polsce słuchałam pieśni Paula Robesona o "czarnej rzece Missisipi". Odtąd rzeka biegnąca zakolami od Minnesoty do Luizjany była przedmiotem moich tęsknot. Widziałam jej początek, byłam u jej źródła a potem pojechaliśmy do Nowego Orleanu "gdzie Missisipi kończy swój bieg". A od wielu już lat, kiedy wyruszam w daleką podróż, lecę zawsze nad Missisipi. Samoloty unoszące mnie w "świat" startują w mieście nad tą rzeką.

* * *
Skoro mam opowiadać o "podróżach w stronę języka" powinnam wspomnieć o tym, że w 1989 roku zdecydowałam się wysłać na konkurs swój pierwszy wiersz w języku angielskim. Wkrótce potem pojechałam do Waszyngtonu odebrać "Golden Poet Award" . Feta była tam wielka. Warto odnotować iż Bope Hope, jeden z najbardziej uwielbianych amerykańskich aktorów komediowych wystąpił z programem. Pierwszego wieczoru był wielki bankiet z orkiestrą. Kiedy wchodziłam do Sali balowej usłyszałam "Moja droga ja cie kocham". Była to słynna piosenka Bobby Vintona; słynna w Stanach, ale ja jej nie znałam bądź nie pamiętałam. Wrażenie duże…"Oh, oh moja droga ja cie kocham..." śpiewane w Waszyngtonie...po polsku!

* * *
Jest drugi dzień września 2006 roku. Stoję przed uczestnikami zjazdu zgromadzonymi w Stroniu Śląskim w kawiarni "U prezesa", trzymam w ręku mikrofon i zaczynam mówić.

"Podróżuję" na nowo, i chcę by wraz ze mną wybrali się Oni wszyscy.

Czy mi się to udało? Nie wiem. I do dziś nie jestem pewna czy rzeczywiście opowiedziałam o swoich najważniejszych, najbardziej znaczących podróżach.

Bo chyba tak do końca nigdy się tego nie wie. Być może najważniejsze podróże są przed nami?

copyright by Ryszarda L.Pelc


--------------------------------------------------------------------------------

środa, sierpnia 16, 2006

Jak Feniks z popiolow

Była piękna czerwcowa niedziela 2006 roku. Tuż po śniadaniu , wycieczkowym autokarem wyjechaliśmy w stronę Cilipi .
Nasz autobus zabierał po drodze pasażerow z innych hoteli, więc mieliśmy okazję do zobaczenia Dubrownika w całej jego urodzie. Ruch był niewielki , miasto wydawało się jeszcze senne.
Dubrownik , malowniczo położony pomiędzy górami a Adriatykiem, tonął w powodzi subtropikalnej zieleni cyprysów, palm i pinii , białych , różowych oleandrów, niebieskich hortensji.
Mijaliśmy port , gdzie stały zacumowe łodzie żaglowe, a także większe i mniejsze rybackie łodzie kołysane falami. Białe jachty pięknie kontrastowały z błekitem nieba i szmaragdem wody.
Po jakimś czasie autobus zbliżył się do wielkich kamiennych miejskich murow obronnych. A potem zaczął wspinać się w górę.
Z jednej strony , teraz już daleko w dole, widać było czerwone dachy Dubrownika i mieniącą się w słońcu szafirową taflę wod Adriatyku, z drugiej strony zbocza gory Srdj wznoszącej się do wysokości ponad czterystu metrów nad poziomem morza.
Było tu zielono i żółto , a gdzieniegdzie połyskiwały bielą odkryte skały wapienne. Czasem pojawiały się domy. Niektóre z nich stały opuszczone . Ich ściany nosiły ślady kul a wybite, wypalone okna kojarzyły się z pustymi oczodołami.
W dole, do rozrzuconych szczodrze wysp, dobijały łodzie i łódeczki . Dalej, gdzieś na horyzoncie pojawił się ogromny statek pasażerski, wiozący , licznie odwiedzających Chorwację, turystów.
Nasza podróż do celu trwała krótko.
Cilipi , oddalone od Dubrownika o siedemnaście kilometrów, to mała wioska znana jest z pięknych haftów i tańców folklorystycznych. Tradycja jest tam żywa . Każdej niedzieli , po mszy na placyku przed kościołem Swiętego Mikołaja odbywają pokazy. Wydaje się, że tańczą tu wszyscy mieszkańcy wioski, z wyjątkiem hafciarek i ich pomocnic, które sprzedają swe rędzieła. Tańczą starzy i młodzi, inni do tańca im przygrywaja. Jeżeli napiszę że “wieś żyje z tradycji” będzie w tym chyba duża część prawdy.
* * *
Przypadek zdarzył, iż tego dnia kiedy byliśmy w Cilipi , odbywało się w kościele bierzmowanie. Ważne to wydarzenie w życiu katolików. Przyjechał biskup. W pełnym po brzegi kościele panował więc nastrój szczególny.
Usiadłam w ławce w bocznej nawie, tuż obok gipsowych figur przedstawiających Swiętą Rodzinę. Swięty Józef i mały Jezus są pozbawieni głów. Leża one ustawione u ich stóp. Głowa Matki Boskiej została przyklejona. Ale w miejscu gdzie były oczy są wielkie wystrzelone dziury. Obok wisi tablica przypominająca iż kościół stał się obiektem barbarzynskiego ataku . Stało się to 13 stycznia 1992 roku.
Ten atak na symbol wiary i narodowej przynależności , nie miał naturalnie znaczenia militarnego. Tak samo, jak wcześniejsze spalenie tej małej wsi. To była tylko kolejna próba pokazania siły, zastraszenia i upokorzenia narodu.
* * *
Przed ołtarz idą dziewczęta i chłopcy w narodowych strojach. Mają po kilkanaście lat. Urodziwi, młodzi ludzie. Czy coś wiedzą o niedalekiej przecież przeszłości, czy może coś zapamiętali z tamtego okrutnego czasu? Jeżeli tak, to co ?
Po latach wojny i systematycznej dewastacji, Chorwacja wróciła do życia. Pozostało jednak rozgoryczenie wobec świata, który był długo był odwrócony, bądź przyglądał się obojętnie “teatrowi wojny”. Pozostały też opuszczone domy. Niektóre z nich należały do Serbow, wypędzonych z tej ziemi, którą zamieszkiwali od pokoleń .
Kiedy skończyło się nabożeństwo mieszkańcy Cilipi grali i tańczyli dla publiczności przybyłej tu z całego świata. Oglądaliśmy narodowe tańce i oklaskiwaliśmy artystów.
Wróciłam z Europy do własnego , zacisznego domu. Włączywszy telewizor znów oglądam “teatr wojny”.W Iraku, Libanie, Gazie, w krajach Afryki. Dla własnego zaś samouspokojenia staram się myśleć “no cóż , tak ten jest swiat urzadzony”.
I słucham“słusznych” komentarzy propagandystów.Oglądam wyniki badania opinii publicznej. Są dla mnie zaskakujące.
Ale kto wie? Może tak trzeba? Czarne uznać za białe i vice versa ? Dla własnego, świętego spokoju? Czyja racja jest “racją”możemy pytać bez końca. Jedno jest pewne . Dziś wydaje się, że militarna siła wystarcza za wszystkie racje . Wydaje się być “ argumentem” nie do przebicia.
I w jednym jest tylko nadzieja, że wyrosną nowe pokolenia
( oby nie mścicieli!) a miasta czy wsie obracane dziś w proch i pył , jak Feniks, na nowo powstaną z popiołow”. Podobnie jak mała, dalmatyńska wioska, Cilipi.

Jaszczurka z wyspy Marco


Mała szarozielona jaszczurka uczepiona latarni
czujnie podnosi głowkę,
cieniutkim ogonkiem jak floretem przeszywa powietrze.
Dumna ze swej niepowtarzalnej urody nadyma się,
wypycha wielki pomarańczowy balon
ukryty gdzieś w jej tylko wiadomych , sekretnych zakamarkach szyi.

Mala szarozielona jaszczurka
Patrzy wokól uważnie i czeka …,
kto wie jak długo ?
Może już od stworzenia świata
A może tylko od czasu epoki jurajskiej…

Leżac w bezruchu nad wodą odbijającą nieskazitelny błekit nieba,
przyglądajac się małej szarozielonej jaszczurce,
myślę o względności czasu…

piątek, sierpnia 04, 2006

Osobni


Zyją oddzieleni
ściana,
monitorem komputera,
książką na kolanach,
gazetą.
Zajeci sobą .
Każde z nich z osobna.

Spotykają się na schodach,
przy sniadaniu, obiedzie, kolacji.
O! to nie tak mało.
Bo inni “Osobni’nie tylko myśli,
lecz stołu nie dzielą.
.
Mijają się w drzwiach łazienki,
kładą do łóżka.
Odwróceni plecami od siebie
zasypiają.

Nareszcie Nie- Osobni,
już razem.
W marzeniu sennym.

Maribor, 10 maja 2006
Poprawki , 6 czerwca 2006
© Ryszarda L.Pelc

sobota, lipca 22, 2006

Kwiaty, masc tygrysia i "Singapur Sling"




Podano kiedys do wiadomosci iz władze Singapuru zniosły zakaz importu gumy do żucia i zezwoliły na wyświetlanie amerykańskiego serialu “Seks w mieście “.“Jak widać nasza zachodnia cywilizacja wielkimi krokami zmierza do Singapuru” pomyślałam nie bez ironii, zastanawiając się rόwnocześnie, czy te informacje, podane jako “wiadomości dnia” (poza producentami gumy i filmu) kogokolwiek obchodzą?Niemniej jednak, ta wzmianka spowodowała napływ wspomnień związanych z Singapurem, do tej pory zapewne jedynym miastem na świecie, w ktόrym szansa przyklejenia się do wyplutej na ulicy gumy do żucia była niemal zerowa. Surowe władze singapurskie karaly bezwzglednie. Za plucie, podobnie jak za wandalizm, groziła kara chłosty, nie mόwiąc o extra karze za przemyt nielegalnego towaru.Nasz pobyt w Singapurze wspominam dość często tez w innych okolicznościach, jak np. przy okazji porządkowania szafy. Wisi w niej uszyty w ciagu dwu dni przez singapurskiego krawca garnitur męża.
Wspominam pobyt w Singapurze także przy wycieraniu kurzu, kiedy biorę do ręki malutki talerzyk, porcelanowe cacko kupione na wyspie Kusu, zwanej inaczej “Wyspą Zόłwią”.Naszą jedyną podrόż do Singapuru odbyliśmy kilka lat temu, ale jak wiele innych i ta ciągle jest żywa w naszej pamięci.
,***
Samolot amerykańskich linii lotniczych Northwest, po wielogodzinnej podrόży wylądował na lotnisku Changi.”Nareszcie u celu” pomyślałam. Mimo zmęczenia nie mogłam nie zauważyć iż lotnisko jest nowoczesne i oszałamiająco wypucowane. I niemal wszędzie stały bukiety cudownych orchidei..Jak się okazało orchidee zdobiły także toalety, nota bene lśniące, iespotykaną gdzieindziej w swiecie, czystością.Po odprawie paszportowej i celnej wsiedliśmy do taksόwki. Przez jakiś czas jechaliśmy wzdłuż rozległych zielonych terenόw. Zbliżała się tropikalna noc.“Jak wyglądała ta wyspa, ktόrą zaledwie dwieście lat temu, w 83% pokrywała dżungla?” zastanawiałam się, pamiętając, że czytałam iż zniszczono też pięćdziesiąt gatunkόw orchidei.Czytałam, że wiele zmieniło od tamtego odległego czasu, kiedy przedstawiciel Korony Brytyjskiej, Sir Thomas Raffles wysiadł na ląd u wybrzeży rzeki, skusil sporą łapόwką malajskiego władcę i uzyskał zgodę na założenie przedstawicielstwa Kampanii Brytyjsko Indyjskiej eliminując z gry Holendrόw. W momencie przybycia okrętόw pod wodzą Raffla, mieszkało w Singapurze około 150 ludzi. Byli to główniepiraci i rybacy. Rok potem było już 1000 mieszkańcόw.Potem nastąpił szybki rozwόj miasta i w rezultacie do roku 1880 aż 90% dżungli zostało wycięte. Miejsce starych drzew, tropikalnych krzewόw zastąpiły budowle. Te zaś w latach 60-tych XX wieku zostały zburzone do fundamentόw a w ich miejsce stanęły wieżowce z betonu, stali i szkła. Ludność została przesiedlona do częściowo opłacanych przez rząd mieszkań w blokach.Wjeżdzamy do oświetlonego rzęsiście centrum miasta. Wrażenie oszałamiające.Taksόwkarz zatrzymał się przed hotelem “Pan Pacific”. W tym eleganckim hotelu (choć jednym z tańszych w tym rejonie miasta!) spędzimy siedem dni. Jakie będą? Co przyniosą? Jest już pόźno, Zostaje tylko jeszcze raz spojrzeć przez okno. Z pokoju na trzynastym piętrze rozlega się widok na oświetlone wieżowce, błyszczące rozmigotanymi neonami miasto, w ktόrym spotyka się Wschόd z Zachodem. Jutro ruszymy “na podbόj” miasta.***Mimo iż Singapur słynie z tego że ma niezmiernie obfite opady deszczu, wysokie temperatury i dużą wilgotność (o czym się sami przekonamy) to pierwszego dnia naszego pobytu pogoda jest znakomita. Wypoczęci wychodzimy na ulicę już ruchliwą mimo wczesnej pory. Uderza niezliczona ilość kolorowych krzewόw, kwitnących wszędzie kwiatόw, wspaniałych drzew. Nic dziwnego, że Singapur zwany jest tez Miastem - Ogrodem.Po drodze wstępujemy do francuskiej kawiarni. Wszystko wydaje się “żywcem” przeniesione z Francji: zapach kawy, (tej, ktόrą parzą w Paryzu), wygodne foteliki, “Le Monde” na regale z gazetami, francuska melodia z radia. A bagietki takie jakich nie powstydziłby się najlepszy we Francji piekarz. Frankofońskiej atmosfery dopełnia dobiegająca od sąsiedniego stolika rozmowa w języku francuskim.Mimo iż przyjechaliśmy by poznawać “ducha” Dalekiego Wschodu, to bedziemy tu w tej francuskiej kawiarence pić codziennie naszą poranną kawę i kupować pyszne francuskie ciastka.Wpływy zachodniej kultury są w Singapurze widoczne i silne. Dostrzega się to nie tylko w istnieniu licznych europejskich restauracji, w budowlach stawianych wg. projektόw brytyjskich, irlandzkich, niemieckich czy francuskich architektow, w nazwach ulic etc., etc. Nade wszystko warto pamiętać iż język angielski jest tu jednym z oficjalnych językόw. Przypomina to o dominacji brytyjskiej korony ale jest też najprostszym rozwiązaniem problemu międzyludzkiej komunikacji. Jak wszędzie w dzisiejszym świecie angielski jest jedynym językiem umożliwiającym porozumienie się mieszkańcόw tej “wieży Babel”, jaką jest Singapur, ktόry zamieszkują Chinczycy w 77%,Malajowie w 14,2%, Hindusi w 7,1 %, inni ( w tym Europejczycy) stanowią 1,2%. Rόżnorodność etniczna powoduje iż Singapur jest niezmiernie atrakcyjnym dla turysty miejscem.Mieliśmy okazję zajrzeć na krόtko do dzielnicy hinduskiej, ktόrej mieszkańcy pieczołowicie kultywują tradycje kulturalne i religijne swych przodkόw. Podziwialiśmy piękne sari noszone z wdziękiem przez urodziwe kobiety, oglądaliśmy niezwykłe rzeźby na wejściach do hinduskich świątyń, bogato zdobioną bramę dwudziestopiętrową Gopuram, stawaliśmy przed posągami hinduskich bόstw w świątyni poświęconej Wisznu.Jednak nie można zapominać iż największą procentowo część tego ponad trzymilionowego państwa - miasta stanowią Chińczycy. Mandaryn jest pierwszym oficjalnym językiem.Jednym z ciekawszych miejsc Singapuru jest dzielnica chińska.Zbudowano też w Singapurze “Miasto Dynastii Tang”. Stanowi ono naturalnie jedną z licznych atrakcji turystycznych. Miasteczko ma charakter “orientalnego Disneylandu”. Zbudowane zostało w ciągu trzech lat kosztem 70 milionόw dolarόw (singapurskich) na 12 hektarach. Na terenie tego “miasta - skansenu” jest około 100 sklepόw, świątynia, miniatura Wielkiego Muru Chińskiego, podziemny pałac z armią z terakoty liczącą ponad 1000 wojownikόw. Jest to wierna (choć znacznie mniejsza liczbowo) kopia armii z Xian w Chinach. W miasteczku mozemy uczestniczyć w chińskiej ceremonii weselnej. Można tu obejrzeć przedstawienie opery chińskiej i zapierające dech pokazy akrobacji chińskiej.Interesująca była wizyta w aptece. Widziałam tam niezliczoną ilość słoi i słoiczkόw zawierających jakieś dziwne szare, zielone, szafirowe i białe substancje, zioła, szkielety nieznanych mi zwierzątek, w butlach przechowywano jakieś gady i płazy zakonserwowane w alhoholu. Nie brakło oczywiście tradycyjnych przyrządów do akupunktury, słoiczki "tygrysiej maści" zaś przypominały o karierze zielarza Aw Chu Kin, ktόry wyemigrował z Chin do Burmy, gdzie leczył mieszkańcόw, licząc też na zrobienie majątku. W roku 1920, tuż przed śmiercią, wprowadził do sprzedaży “cudowny lek” na wszystko. Niestety ludzie nie wierzyli w skuteczność balsamu. Nie spełnily się marzenia i doktor zmarł w biedzie.Szczęśliwie swą tajną recepturę przekazał synom a ci znając zasady marketingu, zmienili nazwę na “Maść Tygrysią”. Jeden z synόw sprόbował szczęścia w Singapurze, drugi w Hong Kongu. Obaj odnieśli sukces. I tak dzięki inwencji zielarza Chu Kin i jego przedsiębiorczym synom dziś na całym świecie ludzie mogą do woli smarować swe obolałe mięśnie, leczyc bronchity, smarować skronie w przypadku bόlu głowy, smarować bąble po ukąszeniu przez komary. Pomaga. Wiem z doświadczenia. A słoiczek kupiony wόwczas w Singapurze do dziś trzymam w domowej apteczce.* * *Singapur jest dobrze prosperującym miastem i jednym z kilku najważniejszych i największych portόw świata. Wzmianki o Singapurze pochodzą z XIII wieku, kiedy to chiński podrόżnik między innymi napisał iż widział tam lwy. Niezależnie od tego, że tych lwόw nikt inny potem nie widział (poza ZOO) miasto często nazywane jest “lwim miastem ”.Singapurski lew ma głowę krόla zwierząt i ciało ryby.Teraz posąg “Merliona” strzeże brzegow rzeki Singapur, ktόra w tym miejscu wpływa do morza. Rzeka dała początek temu miastu. Tu od trzynastego wieku przypływali Chińczycy i prowadzili handel, ten port był przedmiotem pożądań kolejnych okupantow Singapuru.W latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku rozpoczęła się kolejna era rozwoju miasta. A w 1867 terytorium Singapuru stało się formalnie kolonią Korony Brytyjskiej.Ale początek anglosaskiej cywilizacji dał Thomas Raffles, ktόry przybił do brzegow w 1819 roku. I choć byl tu bardzo krόtko pamięć o nim trwa do dziś. On to jest uznany do dziś za twόrcę nowoczesnego Singapuru.Wzdłuż rzeki zbudowano w XIX wieku bulwary, bogate rezydencje, hotele.Najsłynniejszym z nich jest z pewnością “Hotel Raffles”.
Jak podaje przewodnik po Singapurze (Singapore Handbook by Carl Parkes) zwiedzanie miasta nie będzie kompletne bez zobaczenia tego hotelu, ktόry “jest bardziej sławny niż samo miasto”. W 1887 roku Ormianie przybyli z Persji, bracia Sarkies - Martin, Tigran, Awiet i Arszak wynajęli dziesięciopokojowy hotel, rozbudowali go. Niemal tuż po otwarciu hotelu zjawił się nieznany jeszcze pisarz Jόzef Conrad, ktόry zatrzymał się w tanim pokoiku w “Seamen`s Mission”. W jednej ze swych powieści Conrad opisuje “Hotel Raffles” jako "broniący się przed upadkiem budynek z cegły, w ktόrym jest tyle powietrza co w klatce na ptaki”.Jak pisze Carl Perkes,
Jόzef Conrad Korzeniowski po raz pierwszy odwiedził południowo wschodnią Azję w 1887 kiedy był kapitanem statku płynącego z Bangkoku do Australii via Singapure. Jak wiemy, swe przeżycia na morzu Conrad opisał w swych licznych utworach m.in. w powieści "Lord Jim". Rudyard Kipling, będący w Singapurze w 1889 pisał “W Hotelu Raffles jedzenie jest znakomite a bardzo złe są pokoje. Podrόżujący winni odnotować iż należy jeść w Raffles a mieszkać w hotelu “de l`Europe”. Zarόwno Conrad jak i Kipling odwiedzili Raffles zanim bracia Sarkies zaczęli wszystko zmieniać.Po zmianach ich hotel śmiało mόgl konkurować z najbardziej luksusowymi hotelami nie tylko Singapuru ale całego tego rejonu świata.Kiedy my byliśmy tam był po kolejnej renowacji olśnił nas pięknymi kandelabrami, wystrojem wnętrza, a może przede wszystkim, magią miejsca. Siedząc w barze zwanym “Writer`s Bar” (bar pisarzy) i popijac słynny “Singapur Sling” patrzyłam na stojące obok w ramce zdjęcie Conrada Korzeniowskiego, Polaka i jednego z największych twόrcόw literatury angielskiej. I myślałam o tych wszystkich wielkich i zanych, ktόrzy odwiedzili ten hotel. To jest cała znakomita galeria postaci: Kippling, Herman Hesse (pisarz), krόl Tajlandii, Aga Khan, Somerset Maugham (był trzykrotnie), Charlie Chaplin, Ava Gardner, Liz Taylor, John Lennon, Pablo Neruda.Myślałam też o tej przemożnej potrzebie podrόżowania wynikającej… czy ja wiem z czego? Z ciekawości, z chęci poznania? A może to atawizm? Przecież niektόrzy z nas pochodzą od swych praprzodkόw - koczownikόw.Mόj rόżowy koktajl “Singapurski Sling” się skończył, zachodzące słońce oświetlało ogromny bukiet orchidei stojących na stoliku obok, za oknem kołysały się palmy.Kolejny dzień w Singapurze dobiegał końca. Wrόciliśmy do naszego hotelu. Na nocnej szafce, jak każdego wieczoru, pokojόwka postawiła flakonik z nową biało-czerwoną orchideą. Jest ona kwiatem Singapuru.W dole, za oknem żarzące się milionami neonόw i świateł miasto nie było jeszcze gotowe do odpoczynku. A ja otwierając książkę znalazłam częściową odpowiedź na moje pytanie “dlaczego podrόżujemy”. Robert Louis Stevenson, brytyjski pisarz wyznaje “Jeżeli o mnie chodzi to ja nie podrόżuję by znaleźć się gdziekolwiek, lecz by podrόżować. Podrόżuję dla samego podrόżowania. To wielka sprawa tak się przemieszczać”. Erie Newby, autor książki ”A Traveler”, pisze “Dlaczego ludzie podrόżują? Po to by znaleźć cieplejszy albo chłodniejszy klimat. By odkryć co jest za morzem, za wzgόrzem, co jest tam daleko, tuż za rogiem, za murem ogrodu”.Następnego dnia pojechaliśmy do Johor Bahru w Malezji. Byliśmy bowiem ciekawi co jest po drugiej stronie mostu łączącego wyspę Singapur z Pόłwyspem Malajskim.

środa, lipca 19, 2006

Wieden 2006




Od czterech miesięcy mieszkamy w Europie, częściowo zjednoczonej.
Słowenia jak wiadomo, jest jednym z "młodszych" krajów wspólnoty.
Mieszkamy w Europie "na nowo" parę miesięcy tylko, to prawda, ale może tym większa z tego uciecha. Cieszą nas wszelkie przyjemności europejskie a z europejskimi niedogodnościami zmagamy sie przecież tylko "czasowo".
Jesteśmy w "sercu Europy". Wszędzie stąd blisko.
Na przykład do Gratzu, pięknego starego, austriackiego miasta jest zaledwie godzina jazdy pociągiem. Koszt podróży niewielki. Wygodnym, czystym, pociągiem jedzie się za jedyne siedem i pół euro od osoby. Co prawda w Gratzu trzeba zapłacić blisko dwa euro (1.70) za przejazd tramwajem z dworca do centrum miasta, a kawa, choć równie dobra jak w Mariborze, kosztuje dwa razy tyle.
Gratz jednak koniecznie trzeba zobaczyć, bo jako zabytkowe miasto jest wysoko notowany w przewodnikach turystycznych. I słusznie, bo jest urokliwy, pięknie położony i "do życia". Nota bene, Polaków musi być tam sporo, bo w kiosku na dworcu można kupić polskie tygodniki wydawane w Niemczech.
Możemy też bezpośrednim pociągiem wybrać się na zwiedzanie Wenecji.
Wyjeżdża się z "naszego" Mariboru rano a już wczesnym popołudniem wysiada się na stacji Santa Lucia w Wenecji. Tam czekają "vaporetta", które płynąc po Canale Grande zawiozą nas do Ponte Rialto albo do bazyliki Świętego Marka.
Jeżeli komuś dane było przemierzać ogromne przestrzenie Stanów czy Kanady, Europa nagle wydaje się mała. Korzystamy więc z tego i o ile tylko staje się to możliwe …ruszamy w drogę.
Najczęściej podróżujemy we dwoje, czasami z "grupą".
* * *
Niedawno dostaliśmy zaproszenie do wzięcia udziału w wycieczce do Wiednia. W programie był udział w spotkaniu na jednym z wiedeńskich uniwersytetów, poświęconym transformacjom w zakresie szkolnictwa wyższego (wspólnota europejska!), zwiedzanie miasta i kolacja na Grinzingu.
Zaproszenie do udziału w "wyprawie wiedeńskiej" przyjęliśmy z radością.
Parę dni potem, kilka minut przed godziną szóstą rano stawiliśmy się na miejscu zbiórki.
W podróży towarzyszyla nam przewodniczka, która jak się wkrótce okazało, znała doskonale historię.
Zaskoczyła nas niezmiernie przyjemnie tym, że wiele uwagi poświęciła nie tylko minionej dawno wielkości Austrii i jej monarchom, ale także roli Jana III Sobieskiego w zwycięstwie nad wojskami tureckimi w 1683 roku. Jak wiemy, Kara Mustafa poniósł klęskę tak poważną iż państwo otomańskie nigdy się z niej nie podniosło.
Myślę więc, że warto dla przypomnienia przytoczyć kilka epizodów związanych z historią owej słynnej bitwy, która stała się symbolem obrony chrześcijańskiej Europy przed zalewem tureckim.
* * *
W 1682 na Węgrzech wybuchlo powstanie przeciwko panujacym Habsburgom. Powstanie padło, ale to wydarzenie pociągnęło za sobą poważne następstwa. "Wielka porta" pod wodzą Kara Mustafy była gotowa do wojny przeciw Cesarstwu.
Przewidując zagrożenie, cesarz austriacki Leopold I 1 kwietnia 1683 zawarł przymierze z królem Polski Janem III Sobieskim.
Obaj zobowiązali się do udzielenia sobie wzajemnie pomocy w przypadku zagrożenia.
Król polski widząc niebezpieczeństwo obwarował Lwów i Kraków. Turecka orda uderzyła jednak (a może dzięki temu!) na Wiedeń. Przez dwa miesiące wojska austriackie dzielnie broniły miasta.
3 września przybyła odsiecz. Jan III Sobieki zgromadził 27 tysięcy wojska w tym 25 pułków słynnej husarii. Wojska zatrzymały się w Tulin nad Dunajem.
Ponad sześćdziesiąt tysięcy żołnierzy niemieckich, austriackich i polskich pod wodzą Sobieskiego stanęło do walki przeciwko armii liczącej ponad sto tysięcy.
Skuteczna taktyka Sobieskiego przyniosła zwycięstwo. Turcy przerażeni widokiem husarii zaczęli uciekać w popłochu. Jak podaje Jan Wimmer w swej książce "Wiedeń 1683. Dzieje kampanii i bitwa" straty tureckie wynosiły dziesięć tysięcy zabitych i pięć tysięcy rannych. Po naszej stronie zginęło tysiąc pięciuset rycerzy a dwa i pół tysiąca było rannych.
Po zwycięstwie Jan III Sobieski w liście do papieża Innocentego XI napisał "vinimus, vidimus et Deus vicit" ( przyszliśmy, zobaczyliśmy i Bóg zwyciężył). Wraz z listem wysłany został na znak zwycięstwa zdobyty zielony sztandar Proroka.
O swym sukcesie pod Wiedniem tak pisał Jan III Sobieski do żony Marysieńki "Bóg i Pan nasz na wieki błogosławiony dał zwycięstwo i sławę narodowi naszemu jakiego wieki przeszłe nigdy nie słyszały."
Z pewnością spostrzeżenie zwycięskiego króla Polski było słuszne. Niestety, jak wiemy także tego sukcesu nie potrafiono wykorzystać. W ciągu następnego stulecia Austria była jednym z trzech mocarstw, które pozbawiły Polskę niepodległości.
* * *
Wiedeń 2006 nie żyje wspomnieniami VICTORII 1683 nad państwem otomańskim ale Rokiem Mozartowskim. Wszędzie widoczne są dowody tego zainteresowania Geniuszem. Powodem tych celebracji stała się dwieście pięćdziesiąta rocznica Jego urodzin.
Początek obchodów przypadł na 28 stycznia i trwać będzie aż do końca roku.
Mozart urodził się w Salzburgu. O mieście mówi się dziś, iż "Mozart mógłby istnieć bez Salzburga, ale dzisiejszy Salzburg nie istnialby bez Mozarta". Zapewne jest w tym część prawdy. Tam zjeżdżają turyści nie tylko z powodu slynnego pałacu arcybiskupa Marcusa Sitticusa ze sławnymi "Wasserespiele" (fontannami wytryskującymi z ukrytych miejsc). Przyjeżdzają by obejrzeć dom, w którym urodził się Mozart. Tam ów "wunderkind" czyli cudowne dziecko, zaczynało swą muzyczną karierę pod okiem ambitnego i bardzo wymagającego ojca, Leopolda. Ojciec był świadomy geniuszu syna i czuwał nad nim niemal przez całe swe życie. Był też znakomitym impresariem. Potrafił swoje dzieci zaprezentować na dworze cesarskim.
Z Wiedniem Mozart związał się na resztę swego życia w wieku dwudziestu pięciu lat, kiedy został wyrzucony z pracy z powodu licznych konfliktów. Zaczął niezależny byt, z dala od dworu arcybiskupa salzburskiego.
Mozart w Wiedniu podejmował się wielu prac: komponował na zamówienie, uczył gry na fortepianie, komponował opery, reżyserował, dawał koncerty. Ożenił się z Constanze Weber. Rodziły się dzieci. Było ich sześcioro, ale tylko dwóch chłopców weszło w wiek dojrzały.
Sukcesy wirtuozowskie, jak widać, nie szły niestety w parze z pełnią szczęścia osobistego.
* * *
Dla uczczenia rocznicy, jak się dowiedziałam, Wiedeń zainwestował 30 milionów euro. Zaproszono orkiestry, wybitnych artystów występujących podczas rozlicznych koncertow. Wiele pochłonęła renowacja obiektów w jakimś sensie zwiazanych z Mozartem.
Turyści i mieszkańcy Wiednia mają powód do satysfakcji.
"Jak się to dzieje, że nagle wśród nas, zwykłych ludzi, pojawiają się tacy geniusze jak Mozart? Jak wyrastają z tej przeciętnosci i zwyczajności, jaka nas zewsząd otacza?" - możemy się zastanawiać.
Na Domgasse 5, jest ostatnie, i jedyne, jakie się zachowało do dziś, wiedeńskie mieszkanie Constanze i Wolfganga Mozartów.
Po długim remoncie, z początkiem 2006 roku otwarto tu mozartowskie muzeum. Wystawa, otwarta 10 stycznia, będzie otwarta do 31 grudnia 2006 roku.
Mozart wynajmował mieszkanie na pierwszym piętrze, ale cały budynek przeznaczono na prezentację dokumentow i obrazów zwiazanych z Wiedniem, z Jego twórczością i życiem osobistym.
Jest to wystawa niezmiernie intersująca, myślę, że nie tylko dla znawców i badaczy życia i twórczości Mozarta, ale dla każdego z nas.
Na najwyższym piętrze przyglądamy się Wiedniowi w czasach Mozarta.
Jest obraz przedstawiający panoramę Wiednia, mapa Wiednia, widok audytorium w teatrze wiedeńskim. Jest naturalnie ( jakżeby inaczej!) obraz płodnego Canaletta "Widok na Mehlmarkt".
Jest dokument poświadczający zatrudnienie Mozarta na dworze cesarskim (czekał na to zatrudnienie kilka lat!), podanie Mozarta o pracę w charakterze dyrygenta w katedrze wiedeńskiej (Św. Stefana), bilet na koncert Mozarta.
Wśród licznych faksymilii wypatrzeć można też dokument potwierdzajcy przynależność Mozarta do loży masońskiej z 1784 roku i kontrakt małżenski z 3 sierpnia 1782, zawarty pomiędzy Mozartem a Constanze Weber.
Z licznych eksponowanych tam obrazów patrzą na nas ludzie, znaczący w epoce Mozarta, wielcy politycy, znani mecenasi sztuki.
Schodzimy na kolejne piętro by wejść w muzyczny świat mozartowski. "Witają" nas Haydn, Salieri, Clementi - wielcy i uznani kompozytorzy.
Haydn był jednym z tych, którzy wcześnie i w pełni uznali geniusz Mozarta. Leopoldowi Mozartowi powiedział: "Przysięgam na Boga, że pański syn jest największym kompozytorem jakiego znam".
Na wystawie nie zabrakło faksymili rękopisu słynnego Requiem (pamiętacie Państwo film "Amadeus"?). W tym domu na Domgasse powstały słynne opery Don Giovanni, Wesele Figara, Cosi fan Tutte.
Na pierwszym piętrze znajduje się mieszkanie, które wynajmował Mozart.
Nie ma tu sprzętów, poza kołyską stojącą w jednym z pokoi, będącym sypialnią Mozarta. W "inwentarzu pośmiertnym", przeczytać można, iż w mieszkaniu Mozarta zostało tylko małżenskie łóżko i kołyska.
Możemy obejrzeć portrecik synów, Carla Thomasa i Franza Xavera Wolfganga.
Z okna sypialni Mozarta jest widok na wąską ulicę. Jest wyludniona. Wycieczka uczniów, którą spotkaliśmy przy wejściu do budynku już dawno poszła dalej. Domgasse, położona tuż przy katedrze jest cicha. Ale wystarczy zrobić kilkadziesiąt kroków a znów znajdziemy się na ruchliwej trasie turystycznej. Na placu przed katedrą Św. Szczepana (jak piszą przewodniki polskie) albo Św. Stefana, jak czytamy we wszystkich innych przewodnikach świata, toczy się życie.
W katedrze Mozart podobno brał ślub, grywał na organach i zgodnie z tym co podają badacze, tam odbyło się nabożenstwo żałobne po jego śmierci. Uczestniczyła w nim rodzina i garstka przyjaciół. Po ceremoniach kościelnych doczesne szczątki Mozarta wrzucono do wspólnego grobu. Nie jest więc znane miejsce, gdzie został pochowany. Na cmentarzu Św. Marka wzniesiono w 1891 roku symboliczny nagrobek, upamiętniający kompozytora.
Wolfgang Amadeus Mozart zmarł w wieku trzydziestu pięciu lat. Jego muzyka żyje do dziś.
* * *
Kiedy się jest w Wiedniu, mówią bywalcy, należy przejść się po "Ringu", zjeść "Sacher torte" w kawiarni Sacher, zajrzeć na plac przed pałacem, pokłonić się Marii Teresie na pomniku przed Hofburgiem. A wieczorem koniecznie pojechać na Grinzing.
Skoro jest się "nad pięknym, modrym Dunajem" nie wolno takiej okazji opuścić.
Tak więc nasza wycieczka, po zwiedzeniu skarbca w Hofburgu, po wysłuchaniu historii słynnej Hiszpańskiej Szkoły Jeździeckiej i zrobieniu zdjęć na tle konnych dorożek, na kolację udała się na Grinzing.
Jedzenie w przytulnej restauracji było obfite, muzyka (skrzypce, harmonia i głos kobiecy) na wpół folklorystyczna, na pół klasyczna tworzyły wlaściwy, "grinzingowski" nastrój. Przy stołach biesiadowali Austriacy, Słoweńcy (z nami włacznie) i spora grupa Japończyków.
Z Wiednia odjeżdżaliśmy pełni wrażeń i z przekonaniem, że należy znów tu jeszcze kiedyś zawitać. W drodze, na przemian nucąc cichutko walce Straussa i "Eine Kleine Nachtmusik" patrzyłam na ogromny, nisko nad ziemią wiszący pomarańczowy ksieżyc. Było w tej nocy coś magicznego. Co? Nie wiem. Może to coś zostało z atmosfery "Zaczarowanego Fletu"?
Od redakcji: W tle sluchasz - miły Czytelniku - allegro z "Eine kleine Nachtmusik" Wolfanga Amadeusza Mozarta.

Jerusalem, Slovenia



(copy right by RyszardaL.Pelc)

środa, czerwca 14, 2006

Znad Sekwany i L'Oise

Jakiś czas temu w reportażu zatytułowanym "Polski Paryż" napisałam na jego zakończenie: "Moja opowieść pozostanie niedokończona. Każdy dzień bowiem przynosi nowy wątek dla tego tematu. Wiem tylko, iż kiedy łaskawy los pozwoli mi do miasta nad Sekwaną powrocić, znowu ruszę na poszukiwanie polskiego Paryża".
Tak się złożyło iż "łaskawy los" pozwolił mi ponownie wrócić do Paryża i odwiedzić jego okolice malowniczo położone nad rzeką L’Oise. Okolica ta, szczególnie od drugiej połowy XIX wieku, słynęła z tego, iż znani malarze i artyści paryscy szukali tu schronienia od zgiełku wielkiego miasta. Lista wielkich artystów tu zamieszkałych byłaby długa.
Ja, szukająca "poloników", tylko wspomnę iż dzisiaj mieszkają nad L’Oise także polscy artyści. Zbudowali tu swój dom malarka, Agata Praizner, z mężem, Markiem Tomaszewskim pianistą i kompozytorem. Mieszkają od wielu lat wraz z rodzinami Andrzej Malinowski, malarz i Dariusz M. Pelc pianista i pedagog.
* * *
Tegoroczna późnomajowa, krótka podróż do Francji miała charakter czysto rodzinny.
Nasza wnuczka Anne-Sophie, w domu nazywana Zosią, w rocznicę swej Pierwszej Komunii miała uczestniczyć w bardzo szczególnej uroczystości zwanej "profession de foi" czyli "wyznanie wiary". To kościelne wydarzenie poprzedzone zostało trzydniowymi rekolekcjami dzieci w klasztorze sióstr zakonnych na Montmartrze.
Uroczystości zaś odbyły się w sobotę w zabytkowym kościele St. Martin (Świętego Marcina) w podparyskim miasteczku Isle Adam.
Odbyły się one z udziałem rodziców, rodziców chrzestnych, babć, dziadków, kuzynek i przyjaciół rodziny. Kościół nie był więc pusty, ale też trudno powiedzieć by był wypełniony po brzegi. Zaledwie dwadzieścia kilkoro dzieci uczestniczyło w tym wydarzeniu. Nie wiemy co było prawdziwym powodem tego, iż udział był stosunkowo nieduży. Może jednym z czynników był koszt? (Opłaty za pobyt w klasztorze plus wypożyczenie habitu). A może przyczyny były znacznie poważniejsze? Dowiedziałam się przy okazji, iż powołań kapłańskich we Francji jest tak mało, że księża przylatują tu z Polski by wypełniać lukę. Koszty ich pobytu pokrywa strona polska.
Kościoły we Francji są imponujące, piękne, pamiętające czasy odległe, kiedy była ona "perłą w koronie katolicyzmu". Od czasów Rewolucji Francuskiej (a także rządów napoleońskich), kiedy masowo spadały głowy księży i zakonnic, zaczęło sie to zmieniać. Dziś kościoły Francji są opustoszałe, a brak pieniędzy na ich renowację widoczny. Nie można nie dostrzec, iż cenne zabytki kultury religijnej niszczeją. Ani państwo ani wierni, nie mają wystarczajaco szczodrej ręki. Szczęśliwie dla dzieł sztuki sakralnej istnieją muzealnicy.
* * *
Muzeum Cluny w Paryżu poświęcone jest kulturze średniowiecza. Mieści zbiory sztuki sakralnej i dworskiej. Zbiory są bogate. Ilość obrazów, rzeźb, tkanin (arrasów) jest imponująca. Zachwyca.
Muzeum znajdujące się nieopodal dwu słynnych w świecie bulwarów Saint Michael i Saint Germain nie ogranicza się tylko do ekspozycji bogatej kolekcji. Pałac zbudowany kiedyś na miejscu, gdzie były termy rzymskie, jest dobrym miejscem dla prezentacji muzyki średniowiecznej.
Podczas ostatniej wizyty w Cluny trochę zaskoczeni, usłyszeliśmy dobiegające gdzieś z oddali śpiewy. Zeszliśmy na dół do dawnej kaplicy, skąd rozlegała się ta muzyka. Śpiewał zespół kilkunastoosobowy. Byli to studenci (głównie dziewczęta) z Sorbony, specjalizujący się w średniowiecznej muzyce kościelnej i dworskiej. Głosy były piękne a akustyka w Cluny znakomita. Wyszliśmy z muzeum pod mocnym wrażeniem bogactwa sztuki sakralnej. To prawda, iż Francja weszła na szeroką drogę laicyzacji przestrzegając ściśle, zgodnie z konstytucją, rozdziału państwa od Kościoła. Na szczęście, ma jednak poczucie swych silnych kulturowych zwiazków z chrześcijaństwem. I być może zapowiadana w Watykanie, ponowna ewangelizacja Francji okaże się jednak możliwa.
Nieopodal muzeum znajduje się kościół Saint Severin, związany z historią polskiego uchodźctwa. Jest tu obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Tam polscy uchodźcy szukali pocieszenia i łagodzili swe nostalgie. Tam modlili się Mickiewicz, Słowacki i Towiański który przywiòzł ten obraz. Przychodzą do niego także emigranci "ostatniej fali" jak i liczni polscy turyści.
Kościół jest dalej więc w pewnym sensie "polskim kościołem". W nim przez lata celebrował msze święte ksiądz Jacques, którego matka Szwajcarka podczas I Wojny Światowej pracowała w Szwajcarskim Czerwonym Krzyżu pomagając także Polakom. Ksiądz Jacques zmarł kilka lat temu. Odszedł do lepszego świata. Nie wiem, czy ktoś potrafił zapewnić pustkę jaka po nim została.
* * *
Uroczystości kościelne w podparyskiej miejscowości zbiegły się z festynem zorganizowanym przez mieszkańców sąsiedniego "siostrzanego" miasta Parmain. Festyn odbywał się pod hasłem "Zdobywamy dziki zachód".
Miasto zmieniło więc swój charakter, na wzór i podobieństwo osad z westernów masowo produkowanych w Hollywood.
Jadąc do centrum miasta minęliśmy więc kilka białych indiańskich namiotów. W takim "tipi" spaliśmy przed laty na kampingu w Arizonie, nad Wielkim Kanionem (Grand Canyon), przypomniałam sobie.
Po ulicach miasteczka Parmain chodzili bogato zdobieni w tatuaże, półnadzy "Indianie". Nad rzeką l’Oise dzieci i dorośli "ujeżdżali" konie, które w przeciwieństwie do tych dzikich z "zachodu" były nad wyraz spokojne.
Pod budynkiem merostwa pojawiło się więzienie a raczej jedna cela, stali przy niej strażnicy, a inni byli zajęci wypożyczaniem broni, z której strzelano do tarczy. Okazało się, że w naszej rodzinie najcelniej strzela Karolina, skrzypaczka. Udało się jej kilkakrotnie trafić w środek tarczy. Jej ojciec nie okazał się strzelcem wyborowym jak jego córka, ale trafił na tyle blisko środka tarczy, że i on może się zakwalifikować jako "zdobywca dzikiego zachodu". Ani mój mąż ani ja, nie podejmowaliśmy prób sprawdzania swych zdolności snajperskich. Z kilku powodów. Między innymi nie chcieliśmy narażać swego "dziadkowo-babcinego" autorytetu na szwank.
Powszechnie wiadomo, iż Francuzi nie lubią Amerykanów. Ale teraz, dzięki tej imprezie w ktorej uczestniczylam ze spokojem mogę powiedzieć swoim amerykański znajomym, że niechęć Francuzów nie jest ani silna, ani powszechna. Bo gdyby tak było, nikomu nie przyszło by do głowy organizowanie takiej imprezy, na której wszyscy bawili się znakomicie a nad l’ Oise czyli nad "Lajzą" , jak mawiają nasi rodacy tam zamieszkali, "kowbojskie" tańce wykonano z takim samym zacięciem, jak na prawdziwie "Dzikim Zachodzie".
PS. W Parmain, nie boją się "plombier Polonais" (polskiego hydraulika).
Podczas ubiegłorocznego referendum w sprawie przyjęcia Konstytucji Europejskiej głosowano tu na "TAK". Ale jak wiemy, pozostali mieszkańcy Francji głosowali w większości przeciwko.

copy right by Ryszarda L.Pelc

wtorek, czerwca 06, 2006



Spacery nad brzegami rzek .

Pamiętasz majowe spacery nad Drawą,
kwiaty na klombach, spływające kaskadą kolorów
w dół ku rzece, jakby chciały przyjrzeć się wlasnemu odbiciu
w wodzie, na przemian zielonej i złotej ?

Kaskadą także spływają wspomnienia
innych naszych, nad rzekami, spacerów.

Pamietasz majowe wyprawy w stronę Kamieńczyka,
Zapach sosen, śpiew ptaków, daleki szum górskiego strumienia.
Głazy potężne, zielonym mchem, jak miękkim welurem pokryte
I nas - młodych, rozkochanych, radosnych ?

Pamiętasz letnie przechadzki nad Rabą,
śmiech naszego dziecka
brodzącego w wodzie ze sznurkiem na patyku,
probującego złowić małą, srebrną rybkę ?

Pamiętasz spacery nad Odra, wielką, szarą, rozległa,
łaki zielone , kwiaty polne , zapach koszonej trawy
I gdzieś z dala płynącą na falach eteru muzykę Vivaldiego?

Nie pomne ile było tych rzek, spacerów , zachwyceń.
Wiem ze byliśmy i jesteśmy .
Ty i ja.
Z nami , dotrzymując kroku , spaceruje Miłość
Kiedyś młodzieńcza, dziś jak my, dojrzała.



© R.L.Pelc
Maribor, 6 maja 2006

Harmonia


Karolowi

W ogrodzie przy swiątyni Rjotandżi
tylko ty i ja.

I bezruch.

Czarny motyl
przeszywa zieloną ciszę ostrzem skrzydeł.
Plusk wody poruszonej płetwą złotej rybki
burzy absolut harmonii.

Na chwilę.


Hikone, Japonia jesień 1992
© by R.l.Pelc

Tryptyk


mojemu Synowi


I
Różowa różo w zielonym ogrodzie,
oplatasz miłośnie bambusowe drzewko,
głowę , otuloną płatkami, jak muślin, wiotkimi,
pochylasz nisko
własnym upojona aromatem
własną oszołomiona urodą.

II
Pąsowa różo,
pod gorącym sloncem ,
(wyzwalajacym gamę aromatów),
twa nieskazitelna uroda
nie dlugo będzie cieszyć oko.
Zgaśnie nazbyt wcześnie .
Purpurą spłyną twe platki na zieleń trawnika.
Tylko pamieć o tobie wierna , radość zachwycenia
Pozostaną ze mną,


III
Biała różo
jakżeś dziewczęco niewinna
tą swoją białościa.
Skromnie schowana w zakątku ogrodu
nasłuchujesz dochodzących tu
ludzkich głosów,
ptasich śpiewów,
psów szczekania
i piania kogutów .

Pisane w ogrodzie w Parmain, Francja 2 czerwca 2005

niedziela, czerwca 04, 2006

The Miniatures


Home
warm, lightful, delightful
allures, attracts, calls.
Fresh bread smells.
Home - tranquil harbour.

Woman
charming, glamorous,fragile.
Stires, bewiched, creates.
Involved in thousand of duties
with confidence and belief
that the fortune of the World
lies in her small hands.

piątek, czerwca 02, 2006

Ave Maria


I am listening to Ave Maria .
The grey sky above.
the drops of rain on the window glass
melancholy of those moments;
Shall I save it in my memory?
or shall I forget it?

sobota, maja 27, 2006

Lake Biwa


by
Ryszarda L. Pelc


I know
Someday I will miss Lake Biwa,
I will be longing for Chikubushima
from my memory I will draw
the shape of sails, colorful butterflies,
and the white fishermen`s vessels
under the blue, water alike, sky.

In my dreams
I will see mountains on the horizon
at dawn silvery, golden in the sunset.
Echo
will repeat the songs of birds flying above white castle.
Someday I will miss Lake Biwa.
I know.


Copyright by Ryszarda Lida Pelc

(The poem has been published by the National Library of Poetry in anthology entitled “Best Poems of 1996,” it has also been translated into Japanese).

wtorek, maja 02, 2006

Maribor


Ryszarda L. Pelc

My wszedzie jestesmy.

Nie będzie to odkryciem, jeśli powiem, że nigdy nie wiemy czym możemy kogoś zaskoczyć. Zdarzyło mi się to parę miesięcy temu w Stanach, ściślej na Florydzie. Nawiązałam przypadkową rozmowę z panią, która okazała się Słowenką z Lubliany. - O ze Slowenii! ucieszyłam się. My wkrotce tam wyjezdżamy. Po co? Mąż będzie wykładał na uniwersytecie w Mariborze. Moja rozmówczyni nie mogła ochłonąć z wrażenia. - Kiedy mówię, że jestem ze Słowenii, to wszyscy tu pytają, gdzie to jest. A tu nagle spotykam kogoś, kto wie a na dodatek się tam wybiera. Powiedziała.
***
Do Słowenii przylecieliśmy via Frankfurt. Była połowa lutego. Mimo iż było jeszcze szaro, tą szarością odchodzącej zimy podobała nam się okolica. Z okien naszego mieszkania był widok na góry łańcucha Pohorie. Imponujące narciarskie zjazdy były rzęsiście oświetlone i wydawało się wieczorami, że prowadzą prosto do nieba.
Tamten zimowy pejzaż został już tylko w pamięci i na zdjęciach. Teraz w Mariborze jest wiosna, wspaniała, pachnąca, kolorowa i rozśpiewana ptasimi trelami.
Przed chwilą na trawniku pod naszym balkonem pojawiła się para dzikich kaczek. Przyleciały tu znad rzeki Drawy, która płynie nieopodal.
* * *
Słowenia jest niedużym dwumilionowym krajem. Przez długie wieki była pod obcym panowaniem. Odzyskała pełną niepodległość 26 czerwca 1991 roku, zrywając więzy z federacją jugosłowiańską.
Mimo że Słoweni byli przez wieki pod obcymi rządami, zachowali swój język. Warto dodać, że cesarze rzymscy stworzyli tu swoje prowincje. Emana to obecny okręg Lublany (Ljubljany), Poetovio to region najstarszego słowenskiego miasta Ptuj. Maribor to drugie co wielkości miasto Słowenii. W jego okolicy od wieków zakładano winnice.
Maribor jest szacownym starym miastem. Uzyskał prawa miejskie w 1254 roku, co pozwoliło na budowę murów obronnych. Do dziś w jakiejś swej cześci zostały zachowane wraz z wieżami, które miały kiedyś obronny charakter. Dzisiaj większość zabytkowych domów pochodzi z przełomu XVII I XVIII wieku. Pewna część starego miasta jest starannie konserwowana, ale pozostała ciągle czeka na “lepsze czasy” tzn. na odbudowę i rekonstrukcję.
* * *
W Mariborze uczestniczyliśmy w zabawach na zakończnie karnawału. Na placu przed Ratuszem zgromadził się tłum. Większość stanowiły dzieci ze szkół. Były poprzebierane w różnorodne, czesto bardzo dziwaczne kostiumy. Mariborzanie przyszli na Rynek by pożegnać karnawał. Cukiernie, sklepy, kramy uliczne oferowały znakomite pączki obniżywszy przy tym ceny. Wieczorem odbywały się liczne bale maskowe. Ostatki, ostatki!
* * *

W katedrze jest tablica upamiętniajaca wizytę Jana Pawła II w Mariborze. Był po raz pierwszy w maju 1996 roku. Przyjechał na zaproszenie prezydenta, Milana Kucana, by uczcić 1250 rocznicę chrystianizacji Słowenii (wówczas zwanej Koryntią). Poczatek dał chrzest dwu książat słoweńskich w 746 roku. Warto przypomnieć, iż chrzest polskiego księcia Mieszka I, ożenionego z Dąbrówką, księżniczką czeską, miał miejsce znacznie później, bo dopiero w 966 roku.
Na rok 1996 przypadało też 1000-lecie powstania najstarszego religijnego dokumentu w języku słoweńskim, znaleziony w klasztorze we Freisingu.
Napis na tablicy pamiątkowej w Katedrze nosi datę 19 maja 1996 roku i przypomina o spotkaniu Papieża z naukowcami i artystami słoweńskimi. W ten sposób upamiętniono fakt, iz historia powstania Uniwersytetu Mariborskiego i kultury słoweńskiej zwiazana jest nieodłącznie z historią Kościoła katolickiego.
* * *
“In vino veritas” mawiali Rzymianie. Tradycje winiarskie w Mariborze sięgają czasów rzymskich. Na jednym z domów, w tym mieście nad Drawą, pnąc się ścianach rośnie winorośl mająca czterysta lat. Ze względu na wiek i żywotność została wpisana do Księgi Guinnesa. Podobno do dziś rodzi owoce. Wina mariborskie zdobyły trzy mistrzostwa i 231 złotych medali na światowych wystawach i konkursach w Wiedniu, Budapeszcie, Montpelier, Londynie, Tibilisi, Lublanie, Brukseli.
”In vino veritas” przypomnę raz jeszcze za Rzymianami na zakończenie mojej relacji znad Drawy, z terenów, przez które prowadził bursztynowy szlak aż do krajow nad Bałtykiem. Do Polski.
Nie udało mi się w Mariborze spotkać mieszkających tu na stałe Polaków. Ale mam głebokie przekonanie, że są tacy. Jako że “my wszędzie jesteśmy”, jak śpiewa Młynarski.
W Stanach, kiedy zatrzymuję się w hotelu zwykle otwieram książkę telefoniczną i sprawdzam ilu mieszka w mieście Kowali, Kowalskich czy Nowaków. Często ich znajduję; nawet jeśli jestem na niedużej wyspie.
W Mariborze nie mogę tego zrobić. Nie ma książek telefonicznych. Ale, rzecz jasna, każdy mieszkaniec Słowenii biega z “komórką”.