wtorek, grudnia 16, 2008

Refleksje w przeddzień Bożego Narodzenia.




Dnie coraz krόtsze, niebo szare i nisko, niuziutko nad głowa. Zbliża się najdłuższa i naświętsza noc roku. Noc wigilijna.
Poczta elektroniczna przynosi zyczenia z całego świata od przyjaciόł, kolegόw a także coraz częściej od “wirtualnych” znajomych, o ktόrych do tej pory nie miało się nawet pojęcia, że istnieją. Wszyscy prześcigaja się w pomysłach.
Wystarczy tylko jedno kliknięcie a już na monitorach ożywaja renifery, zapalają się swiatełka na choinkach, przez furtkę wbiega piesek, a po kolejnym kliknięciu z wirtualnego nieba sypie wirtualany śnieg. A u mnie za oknem sypie naturalny.
Elektroniczne listy bywają dzwiękowe. Słucham więc znanych kolęd przesłanych przez nieznanych , ale życzliwych czytelnikόw i znajomych naszych znajomych. Takie same swojskie kolędy jakie pamiętam z dzieciństwa , kiedy nawet telewizor nie był przedmiotem powszechnego użytku...
Boże Narodzenie tuż , tuż.
U nas w Stanach Zjednoczonych członkowie i członkinie Armii Zbawienia podzwanią dzwonkami , przypominają , że czas ofiarowac swoj datek na potrzebujących.
I tylko oni życzą nam zwyczajnie , tak jak przed laty w USA “Merry Christmas”.
Ale najczęściej słychać “Happy Holidays”.Coraz trudniej o kartki z napisem “Merry Christmas” . Poprawność polityczna zatacza coraz szersze kręgi.
* * *
Dla wielu z nas ze wszystkich dni roku najważniejsza była i jest Wigilia.
Mistyka wigilijnej wieczerzy, uroda i zapach choinki, tajemniczość nocy, najdłuższej w roku, delikatne , migacące płomienienie świec, aromat siana pod śnieżnobiałym obrusem tworzą ten z niczym nieporόwnywalny klimat.
Sceneria i obrzedowosć Wigilii głęboko zapadły w świadomość. Trwaja w nas…
Na czym polega niezwykłość Wigilii ? Nie piszę o czysto religijnym, duchowym wymiarze..
Myślę o jej “materialnym”wymiarze. Zawsze , odkąd pamiętam, obowiązywał ten sam doroczny rytuał, a wokόł unosił się niecodzienny aromat tworzący ową niezwykła atmosfera.Ranne wstawanie i pracowitą krzątaninę.
Dom jeszcze przesiaknięty zapachem upieczonych poprzedniego dnia makowcόw i słodyczą piernika, już był gotowy na przyjęcie innych woni…
Uderzał w nozdrza zapach gotującego się czerwonego barszczu , dobiegał aromat suszonych grzybόw ( przypominajacych owe letnie i jesienne wyprawy do lasu ), ostry zapach cebuli ( do śledzi!) wyciskający łzy z oczu pomieszany z zapachem skόrki pomaranczowej .
Na kuchni powoli gotowała się kapusta (” bo kto to widział wigilię bez pierogόw z kapustą i grzybami”).
A jakie to odgłosy w tym dniu dochodziły z kuchni !
Skwierczącej na patelni rybie, panierowanej w jajku i bułce , towarzyszyły ciche pyrkotanie parzonego maku ( to do kutii).
W domu moich Rodzicόw podawano dwanaście potraw; tak dwanaście a nie siedem, dziewięć czy jedenaście, jak to bywa w innych polskich domach.
Do dziś i na moim wigilijnym stole pojawia się dwanascie dań wśrόd ktόrych nie może zabraknać kutii , słynnego “kresowego” przysmaku z ugotowanej pszenicy , bogatego w mak, miόd, orzechy i wszelkiego rodzaju bakalie, podlanego odrobiną koniaku....
Dla mnie te przygotowania to rytuał, tradycja, ktorą kontynuuję tak uporczywie, bo pozwala mi na zachowanie wiary, że “nie wszystko umiera”.
Strojenie choinki odbywało sie w Wigilię. Zawsze tak było. Na choince wisiały zabawki kupowane przez moich rodzicόw, a potem przeze mnie. Było ich wiele. Pochodziły z czasόw mego dzieciństwa i dzieciństwa mego jedynego syna. Zostały w Polsce .

Syn mieszka z rodziną we Francji. My wyjechaliśmy za Wielką Wodę.. Z nami przyleciał mały drewniany ptaszek, kolorowe cudeńko kupione kiedyś w Sukiennicach krakowskich.
Ten ptaszek siedzi przez cały rok na oknie w naszym domu w pόlnocnym Michigan, spogląda na płaczącą wierzbę, srebrne świerki zasadzone przed kilkunastu laty przez mego męża, na wzgόrze porośnięte brzozami i być może, podobnie jak ja , dziwi się, że tak niespodziewanie potoczyły się jego losy. A kiedy przychodzi czas ptaszek przenosi się na bożonarodzeniowe drzewko.
Od kiedy zamieszkaliśmy w Stanach choinkę ubieram wcześniej, zgodnie z obyczajem tu panującym, tuż po Swięcie Dziękczynienia.
Wieszam na niej dekoracje, ktόre kupiliśmy podczas naszych licznych podrόży .
Nasz drewniany krakowski ptaszek z Sukiennic od wielu lat spogląda na porcelanowego skrzypka przywiezionego z Chicago, na szklaną bombę kupioną w Clearwater na Florydzie, zachwyca się nieodmiennie się baletnicą z maksykańskiego sklepu w Santa Fe, mała papierową gejszą przywiezioną z Japonii, wachlarzykowi z Pekinu , posrebrzanej szyszce przyniesionej ze spaceru nad jeziorem Superior.
Mały krakowski ptaszek słucha srebrzystego dzwięku trąbki kupionej kilka lat temu w Christmas, małej osadzie w Michigan i radosnego “ho, ho” brzuchatego Santa Claus (ktόry zastępuje tu Swiętego Mikołaja i wygląda bliżniaczo!)
I choć lubi swoje nowe otoczenie, i jest tu szczęsliwy, to być może wspomina też tamte znajome i bliskie mu świecidełka, nieopisanej urody delikatne, szklane bombki, słomkowe gwiazdki i takiż pasterzy ,. Może tęskni?
Kto wie , co czuje, co myśli, polski drewniany ptaszek w wigilię Bożego Narodzenia siedząc na drzewku sciętym w lasach w Copper Country, nad wielkim jeziorem Superior?
* * *
Wigilia ma szczegόlny charakter, przynosi zapach i smak nawet najbardziej odległego dzieciństwa. Wraca ono do nas z każdą zawieszoną na choince skrzącą urodą zabawkę, z zapachem świeżej świerkowej czy jodłowej gałazki, z każdą kolorową paczką leżącą pod choinką.
Kultuwując rodzinne tradycje żywimy nadzieję, że nasze dzieci, a potem i nasze wnuki będą je cenić i o nich pamiętać.
Rozsiani po świecie podtrzymujemy naszą polską duchową wspόlnotę.
Nie zapominajmy o tym co nas łaczy a jest to garść siana pod białym obrusem, opłatek, przysłany z Kraju, dodatkowe nakrycie na stole dla niespodziewanego gościa-wędrowca.
Kultywowanie tradycji jest piękną formą celebrowania życia. Pamiętajmy o tym, zycząc sobie Wesołych Swiąt Bożego Narodzenia .

W czas Bożego Narodzenia radość wszelkiego stworzenia






Motto: Jest gdzieś na świecie bez wątpienia
Za krawędziami nieboskłonów,
Wyspa Bożego Narodzenia(...)
(Andrzej Waligórski)

Wiarę w to iż istnieje wyspa „Boże Narodzenie” miał znany Poeta i satyryk wrocławski Andrzej Waligórski. Wyobrazał ją sobie tak:
„Różna od wszystkich innych krajów,
Upalna - choć bogata w śniegi,
Ma w sobie jakby coś z Hawajów,
I ma też jakby coś z Norwegii.
Lasy palmowo-bambusowe
Pachną przygodą i wanilią,
A inne lasy, choinkowe,
Pachną nartami i Wigilią.

Nigdy nie udało mi się odnaleźć takiej wyspy. Znam natomiast miejsce zwane Christmas. Jest ono w Michigan, USA .
Osada powstała w drugiej polowie XIX wieku a zbudowali ją hutnicy przetapiajacy rudę żelazną.
Zabudowania spłonęły w 1877 doszczętnie ale po latach to miejsce ożyło na nowo.
Dzisiaj już nie ma tu żadnego przemysłu, o hutnikach pamiętają tylko stare kroniki.
Zjeżdżają zaś do Christmas głownie turyści, miłośnicy przyrody jak i amatorzy gier hazardowych. Wybudowano tu w ostatnich latach eleganckie kasyno gry.
Ale nazwa Christmas zobowiazuje. W okresie poprzedzającym Boże Narodzenie posyłać można swoje kartki i listy z życzeniami do rodziny i przyjaciół na pocztę do Christmas. Kartki świateczne ze stemplem „Christmas Post Office” mają dla filatelistów szczególną wartość.
Podobno nazwę osadzie nadał człowiek, który w 1938 roku założył w tym rejonie przydrożną fabryczkę produkującą świateczne dekoracje.
Wytwórni dawno już nie ma, ozdoby choinkowe na amerykańskie ( i nie tylko) choinki produkowane są w Chinach, ale tradycje handlu są podtrzymywane.
Przy wjeździe do miasteczka witają nas renifery, elfy i ogromna postać Santa Clausa a wszystkie lokalne sklepy sprzedają dekoracje bożonarodzeniowe.
”Jeżeli chcesz się mieć pełną satysfakcję z podróży do Górnego Michigan koniecznie musisz odwiedzić Christmas”. Przeczytałam to kiedyś w „Przewodniku” po tym niewątpliwie pięknym skrawku wielkiego kontynentu Ameryki Północnej.
Pojechałam, zobaczyłam i napisałam Państwu o Christmas,
gdzie „Boże Narodzenie trwa cały okrągły rok”jak głosi wspomniany już Przewodnik.
* * *
Jak drzewiej w Stanach bywało w czas Bożego Narodzenia? Jak podają źródła przez dwa wieki po wylądowaniu pierwszych osadników obchody tego święta chrześcijańskiego były zabronione przez chrzescijańskich purytanów.
W 1659 roku Sąd Generalny stanu Massachusetts obwieścił , że obchody Bożego Narodzenia będą uznane za przestępstwo a przyłapani na nim zostaną ukarani grzywną.
Aż do połowy XIX nie obchodzono w Stanach tego święta. Sądy odbywały posiedzenia, sklepy były otwarte , nie było żadnej specjalnej mszy, chyba że tego dnia wypadała niedziela.
Jak można sobie te zakazy wytłumaczyć dzisiaj? Być może purytanie studiujący pisma swięte nie znaleźli wystarczającego potwierdzenia na to, iż dzień narodzin Jezusa przypadł na 25 grudnia?
Być może nie uznano tego święta dlatego, że data Bożego Narodzenia ustalona dopiero w IV wieku przez papieża Juliusza I wiązala się z rzymskimi, pogańskimi Saturnaliami? Papież uznał zapewne , że lepiej i łatwiej akceptować istniejące zwyczaje i podporządkować idei chrześcijanstwa niż je tępić jako poganską tradycję.
Być może purytanie , którzy przypłynęli do Ameryki by uciec od gorszących obyczajów europejskich, obawiali się, że nadmiar świętowania może prowadzić do osłabienia tych wartości, które glosili?
Być może obawiano się iż nadmierna celebracja prowadzić może do rozwiazłości obyczajów, grzechu próżnosci, obżarstwa i opilstwa ?
Być może uznano iż w czasie zabawy, uczt i świętownia człowiek zapomina o tym co najważniejsze? Zabiegany wokół przygotowań do fetowania nie ma czasu na refleksję, na zadumę, na modlitwę; taką prawdziwa i głeboką rozmowę z Tym , którego dzień narodzenia obchodzi?
* * *
Kilka miesięcy temu miałam szczęście odwiedzić we Włoszech dwa miejsce silnie zwiazane z chrześciajaństwem .
Kilka godzin spędziłam w Asyżu i kilka dni w Rzymie.
Asyż jest miejscem kultu Swiętego Franciszka, „Biedaczyny”.
Zrezygnował z bogactwa i blichtru majątek rozdawszy ubogim. Kilka lat przed smiercią Swięty Franciszek znany ze swej pobożności, ukochania szarego człowieka i jego „młodszych braci”, zwierząt i ptaków na dzień Bożego Narodzenia zainscenizował narodziny Jezusa. Dało to początek szopce i jasełkom , które tak dobrze znamy od lat dziecięcych. Nota bene Swięty Franciszek musiał zabiegać o zgodę Papieża na wystawienie owej żywej szopki z udziałem mieszkańców Asyżu i okolic.
Kiedy stajemy przed szopką w kościele nie zastanawiamy się kiedy pojawiła się w tradycji Bozego Narodzenia i kto byl jej sprawcą. Może przypomnienie tego iż to Swięty Franciszek był jej twórcą pozwoli też pomyśleć i o nim. A jest to, moim zdaniem, jedna z najpiękniejszych postaci w katolickiej hagiografii.
* * *
Boże Narodzenie wiąże się nierozerwalnie z zapachem choinki. I choć my chrześcijanie nadajemy jej określone znaczenie, to warto też pamiętać iż wiecznie zielone drzewo od „zawsze” i we wszystkich niemal cywilizacjach było symbolem życia.
Jednakże dopiero w wieku XIX-tym choinka stała się tak bardzo popularna i zakceptowana w chrześcijańskiej Europie. Jest jednym z najważniejszych symboli Bożego Narodzenia.
Jednakże w Watykanie , na placu Swiętego Piotra, przed najznakomitsza, najbogatszą bazyliką katolicką świata choinka pojawiła się stosunkowo niedawno.
Ten piękny zwyczaj ustawiania choinki przed Bazyliką Swiętego Piotra wprowadził dopiero Jan Paweł II .
Było to zaledwie dwadzieścia sześć lat temu. Jedną z choinek ustawionych na Placu przywieźli do Rzymu polscy górale.
To piękne drzewo rosło kiedyś w Tatrach, tak bardzo ukochanych przez Papieża. Po Jego śmierci tradycja jest kontynuowana. Rok temu choinkę sprowadzono z Kalabrii a na placu stanęła szopka przedstawiająca chatę Sw. Józefa , w której wychowywał się mały Jezus.
* * *
Boże Narodzenie niesie zwykle ze sobą radość i nadzieję. Niech więc nasza wiara w to , że „jutro będzie lepiej” nie gaśnie i tak jak ów poeta wrocławski uwierzmy choć na chwilę iż każdy z nas znajdzie symboliczną wyspę, na ktorej:
„Każdy tam ma wszystko co trzeba
Bo w tych cudownie pięknych lasach
Rosną chlebowce pełne chleba
Oraz masłowce pełne masła.
I stoją ule pełne miodu
Więc można najeść się do syta.
I od zachodu aż do wschodu
Słychać w tych lasach dźwięki gitar.”
Zostawiam Państwa z tą poetycką wizją wyspy Boże Narodzenie, życząc dobrych, spokojnych i zdrowych Swiąt oraz wszelkiej pomyślności w Nowym Roku. Zyczę też by stara, piękna polska kolęda „W czas Bożego Narodzenia, radość wszelkiego stworzenia...” brzmiała z pełną mocą, przekonaniem i wiarą.

Tekst zostal opublikowany w miesieczniku wychodzacym w Kanadzie "Panorama Polska" (Grudzien 2008)

poniedziałek, lipca 21, 2008

Prawo do szczescia a emigracja...


------------------------------------------------------
Szwedzka Akademia w 2001 roku po raz setny dokonala wyboru lauretow Nagrody Nobla. W dziedzinie literatury wyrozniono nia V.S. Naipaula - pisarza pochodzacego z Indii, urodzonego w Trynidadzie, a mieszkajacego i tworzacego w Wielkiej Brytanii. Od conajmniej dwudziestu lat byl on uznawany za najlepszego z pisarzy anglojezycznych rejonu Karaibow, szczodrze obsypywany prestizowymi nagrodami, a od Elzbiety II otrzymal tytul szlachecki "Sir".
Krolewska Akademia Szwedzka uhonorowala V.S. Naipaula za "jego pamiec o tym, o czym inni zapomnieli, za pamiec historii zaginionych". Uznano go za pisarza, ktory w swych utworach umiejetnie laczy zdolnosc narracji i sztuki obserwacji po to, by opowiadac o "sprawach ukrywanych i zapominanych".
Podajac do publicznej wiadomosci decyzje Akademii, jej sekretarz Horace Engdahl wskazal, iz Naipaul jest kontynuatorem i duchowym spadkobierca Jozefa Conrada Korzeniowskiego.
Rok 2001 przyniosl temu znakomitemu, płodnemu pisarzowi nagrode najwyzej w swiecie ceniona. Niektorzy krytycy literacy uwazaja, iz to wyroznienie od dawna mu sie nalezalo - podkreslali, ze jest on znacznie lepszy od wczesniej nagrodzonych pisarzy takich jak: Toni Morrison, Gunter Grass czy Nadine Gordimer.
Jak zwykle decyzja "Niesmiertelnych" zaskoczyla wszystkich, laureata nie wylaczajac. Na wiesc o nagrodzie Naipaul powiedzial, iz sadzil, ze juz o nim zapomniano i odstawiono go "na boczny tor". A takze, iz od dawna byl przekonany iz "odpadl". W liscie nadeslanym do Akademii napisal " Jestem szczesliwy, to nieoczekiwane wyroznienie. Nagroda ta jest wielkim holdem dla Anglii, mej ojczyzny i Indii, ojczyzny mych przodkow".
* * *
V.S. Naipaul urodzil sie w rodzinie hinduskich emigrantow w Trynidadzie. Jego ojciec byl braminem (niegdys najwyzsza kasta w Indiach), ale matka pochodzila z nizszej kasty. "Vidia" wraz z szesciorgiem swego rodzenstwa wychowywal sie wsrod ciotek, wujow i okolo piecdziesieciu kuzynow. "Zdobylem cala swa wiedze o ludzkich zachowaniach zanim ukonczylem dziesiec lat" - powiedzial kiedys o doswiadczeniach wyniesionych z domu rodzinnego.
Ojciec, Vidiahar Seepersad Naipaul, byl dziennikarzem i autorem opowiadan. Zachecal tez syna do pisania. "Nie boj sie bye artysta", powtarzal. Niestety, zmarl w 1953 nie doczekawszy nawet pierwszych literackich sukcesow syna.
Pierwsza powiesc Naipaul napisal majac osiemnascie lat, ale nie znalazl wydawcy. W tymze roku, po otrzymaniu stypendium umozliwiajacego mu studia w Oxfordzie, opuscil on Trynidad. Od czasu ukonczenia uniwersytetu zajmowal sie on niemal wylacznie pisarstwem.
"Bez ksiazki (ktora pisze) i codziennego aktu tworzenia nie wiem jak przetrwalbym ciezkie okresy mego zycia. U mnie wszystko zaczyna sie od pisania. Potrzeba pisania przywiodla mnie do Anglii - i ta potrzeba sluzy mnie poza nia, pisanie dawalo mi wizje romansu i pisanie niemalze doprowadzilo mnie do zalamaniaŠ" wyznaje Naipaul w swej autobiograficznej powiesci z 1987 roku "The Enigma of Arrival".
Po studiach Naipaul zaczal publikowac w prasie, choc nie byl zwiazany na stale z zadna gazeta. W latach 1954-1956 pracowal w BBC w dziale "Glosy Karibow" (Caribbean Voices), a w latach 1957-1961 byl recenzentem ksiazek w czasopismie "New Statesman".
Nie sposob tutaj omowic calej bogatej tworczosci Laureata, ale warto zwrocic uwage na jego kilka najbardziej znaczacych pozycji. Pierwsza ksiazka "Miguel Street", opublikowana zostala w 1959. W tej powiesci zawarl pisarz relacje z okresu "pozegnania z miastem dziecinstwa i wczesnej mlodosci", z Port of Spain w Trynidadzie. Bohaterem powiesci jest chlopiec, ktory dorasta, zaczyna zarabiac swoje pierwsze pieniadze i wreszcie opuszcza Port of Spain.
Opowiesc zaludniaja liczne postacie: Bogart, ktorego nazwisko kojarzy sie z bohaterem filmu "Casablanca", "Man" - czlowiek osnuty jakas niezwykla tajemnica, poeta, ktory sprzedaje swe poezje za cztery centyŠ Kiedy Narrator decyduje sie na opuszczenie miasta i ludzi tam mieszkajacych nie zaluje tego. "Opuscilem ich i szybko szedlem w kierunku samolotu, nie odwracajac sie za siebie, patrzac tylko na moj cien, podobny do tanczacego karla na plycie lotniska".
"Miguel Street" jest znamienna dla pisarstwa V.S. Naipaula. Jak wiekszosc jego powiesci niezmiernie silnie wiaze sie z jego biografia. Autor nieodmiennie szuka swej tozsamosci w otaczajacym go swiecie.
Inna powiesc "Dom dla Pana Biswasa" ("A House for Mr. Biswas") jest uznana za mistrzowskie dzielo Naipaula. Powiesc ta w swej wymowie jest tragiczno-komiczna. Jest to historia poszukiwania niezaleznosci i identyfikacji przez hinduskiego bramina mieszkajacego w Trynidadzie. Mohun Biswas, glowny bohater powiesci jest czlowiekiem majacym pecha od urodzenia. Ma on jedno tylko pragnienie - posiadanie wlasnego domu. Biswas przypomina ojca pisarza: "Moj ojciec byl czlowiekiem gleboko wrazliwym, gleboko czujacym i dlatego jego blizny byly glebsze, niz ktokolwiek moglby powiedziec."
Do wspomnien o swym ojcu Naipaul powrocil w kolejnej ksiazce "Pomiedzy Ojcem a Synem", gdzie przypomnial swa korespondencje z ojcem z pierwszej polowy lat 50.
Inna wazna pozycja jest tez "The Enigma of Arrival". Jest to kolejna powiesc stojaca na pograniczu fikcji i dokumentu. Granica miedzy fikcja a rzeczywistoscia jest tak cieniutka, iz niemal niedostrzegalna. Narrator, czlowiek okolo piecdziesiatki, jest pisarzem. Zachowal on tradycje swych przodkow pochodzacych z Indii, ktorzy od blisko stu lat zamieszkuja Trynidad. Narrator "Enigmy" jest absolwentem Oxfordu, czlowiekiem wiele podrozujacym. Jednak wiekszosc swego zycia spedzil w Wielkiej Brytanii. Osobowosc, ton wypowiedzi i sposob myslenia wskazuja na to, iz w "Enigmie" narrator jest alter ego autora.
Zdarzenia rozgrywajace sie w "Enigmie" obejmuja dziesiec lat zycia pisarza podczas jego pobyt w Wiltshire. Opowiesc zaczyna sie od momentu przyjazdu, konczy zas odjazdem pisarza. A pomiedzy tymi zdarzeniami narrator opowiada o pierwszych osiemnastu latach przezytych w Trynidadzie, wspominajac swa pozbawiona stabilizacji i poczucia bezpieczenstwa przeszlosc. Pisze tez o uzyskanym stypendium, ktore pozwolilo mu na studia w Oxfordzie. Naipaul pomija natomiast calkowicie blisko 15 lat swego zycia, pokrywa milczeniem okres, kiedy zmagal sie w walce o zajecie godnego miejsca w literackim swiecie.
Tematy osobiste niemal obsesyjnie podejmowane w wiekszosci powiesci, wplecione sa nierozlacznie w szerokie tlo zjawisk zachodzacych w swiecie. W swej tworczosci Naipaul niezmiennie nawiazuje do upadku kolonializmu, glownie brytyjskiego, jak i przemian w tak zwanym okresie postkolonialnym. Pokazuje caly "spadek" po kolonializmie - wyrazajacy sie w ekonomice, polityce, we wciaz widocznych animozjach wynikajacych miedzy innymi z roznic religijnych i rasowych. Choc Naipaul dostrzega zmiany jakie zachodza, to jednak podkresla, iz zachodza one niezmiernie wolno.
"Piecdziesiat lat temu z pewnoscia nie byloby miejsca dla mnie (Hindusa) w tym majatku - bo nawet teraz moja obecnosc tutaj jest troche nieprawdopodobna" czytamy w "Enigmie" ("The Enigma of Arrival")
V.S. Naipaul jest autorem plodnym, napisal blisko trzydziesci ksiazek. Wsrod nich sa utwory biograficzne, lecz zaklasyfikowane jako "fikcja", a takze zbiory esejow, reportazy z podrozy do Azji, (w tym Indii), Afryki. Ameryki Lacinskiej.
Szczegolnie wazne sa jego powroty do Indii, czy Afryki, gdzie wbrew "politycznej poprawnosci" dostrzega wszelkie zle cechy "postkolonializmu". Widzi rasizm, niesprawiedliwosc, straszliwa korupcje, zbrodnicze rzady miejscowych kacykow. Przeciwstawia sie polityce, ktora polega tylko na tym by znalezc kolejnego wroga.
V.S. Naipaul dostrzegl tez to, co udalo sie tylko niewielu intelektualistom. Zobaczyl, iz socjalizm nie spelnial ani przyrzeczen ani zadnych oczekiwan. On sam rozczarowal sie gleboko do tak zwanego systemu socjalistycznego, w krajach postkolonialnych.
Jedna z powiesci, ktora gleboko siega wlasnie do problemow postkolonializmu jest "A Bend in the River". Akcja prawdopodobnie toczy sie w Afryce (choc nie jest to okreslone), w dawnym Kongo Belgijskim, tam gdzie rozgrywa sie tez dramat conradowskiego "Jadra Ciemnosci". Bohater - Salim - jest mlodym Hindusem ze wschodniego wybrzeza Afryki, ktory wedruje w glab ladu i osiada w bylej kolonii belgijskiej. Ale narrator nie pozostaje dlugo w Afryce, nie jest na to wystarczajaco silny.
Wyjezdza do Europy, ktora nie jest juz "stara Europa" - lecz jeszcze nie jest tez "nowa", przeobrazona.
Salim swe wrazenia po przyjezdzie do Anglii zamknal w stwierdzeniu "to bylo cos kurczacego sie, marnego i zapomnianego. Tysiace takich jak ja zmuszonych do przyjazdu tu, by zyc i pracowacc" Dramat emigracji, wykluczenia, wykorzenianiaŠ Te motywy pojawiaja sie jak refren w kolejnych dzielach tegorocznego laureata nagrody Nobla. Jest to bardzo conradowskie widzenie rzeczywistosci!
V.S. Naipaul jest krytyczny wobec wielu zjawisk na swiecie, wobec sprawujacych wladze i problemow socjalnych. Kiedy pod koniec lat siedemdziesiatych byl "rezydentem - wykladowca" na Wesleyan University w Connecticut, powiedzial w czasie jednego z wywiadow: "Studenci, ktorych spotkalem mysla, ze bedac dobrze prosperujacymi Amerykanami, zaszczycaja innych przez sam kontakt. Ta proznosc stala sie juz pustym aktem arogancji. Ignoranci w stylowych ciuchach sa bardziej niebezpieczni dla Ameryki niz embargo na rope."
Niedawno V.S. Naipaul ostro skrytykowal brytyjskiego premiera Tony Blaira, nazywajac go "piratem stojacym na czele rewolucji socjalistycznej niszczacej idee cywilizacji Anglii" a takze "kulturalnym filistynem i mistrzem agresywnie plebejskiej kultury, ktora celebruje sama siebie, bedac plebejska". Oraz tym, ktory rujnuje idee "wysokiej, elitarnej kultury".
Naipaul zarowno w powiesciach, jak i w reportazach, pokazuje korupcje rzadow postkolonialnych, wskazuje na ich sprzedajnosc i przekupstwo. Krytyce poddaje on islamskie spoleczenstwo (Among the Believers: An Islamic Journal), zmiany zachodzace w kraju jego przodkow (India: A Wounded Civilization), skorumpowane rzady w Afryce (A Bend in the River), bestialstwo i korupcje lewicowych terrorystow (Guerrillas) w Ameryce Lacinskiej, jak tez bezlitosna eksploatacje Indii Zachodnich (The Middle Passage").
Jedna z ostatnich jego ksiazek (1998) jest "Beyond Belief: Islamic Excursion Among the Converted Peoples". Zawarl tam wrazenia z podrozy do krajow Islamu: Indonezji, Iranu, Pakistanu i Malezji. Autor stara sie zrozumiec "goraczke fumdamentalizmu", ktora zadecydowala o tym jak Zachod postrzega ten region swiata. Jednoczesnie zas stwierdza, ze "prawdopodobnie nie ma takiego imperializmu jak islamski i arabski". Swiat przedstawiony przez Naipaula jest mroczny. Obraz "trzeciego", postkolonialnego Swiata, przygnebiajacy. Wolnosc, dowodzi autor, jest tam tylko iluzoryczna.
Ostatnia jego powiesc "Half a Live" - podobnie jak i poprzednie - laczy elementy autobiografii i fikcji. Akcja powiesci osadzona jest w Indiach, kraju pochodzenia jego przodkow. Jest to rodzaj sagi rodzinnej ale jej bohaterowie maja tez wymiar symboliczny. Tak jak symboliczny jest tytul. W upadajacym imperium a potem w bylych koloniach zycie staje sie "polzywym i niepelnym", jest tam tylko polowicznosc i niespelnienie.
Naipaul krytycznie patrzy na swiat, wspolczesna cywilizacje i ludzi. Jest to spojrzenie czlowieka, ktory przeszedl dluga droge z Indii, Trynidadu - bylych kolonii do stolicy bylego Imperium. Jest to jeszcze jeden dowod na to jak slusznie tworczosc Naipaula mozna porownac z pisarstwem Jozefa Conrada Korzeniowskiego. Poza fascynacja Afryka - podobnie jak Conrad dostrzega on negatywne cechy ludzkiej natury. Takze jak Conrad niezmiennie podejmuje temat emigracji, wykorzenienia, zeslania i alienacji.
Naipaul jednakze wierzy w piekno idei "prawa do szczescia". "To jest jadro atrakcyjnosci cywilizacji dla wielu, ktorzy sa w jej centrum jak i na jej peryferiachŠ To jest elastyczna idea: idea indywidualizmu, odpowiedzialnosci, wyborow, idea zycia intelektualnego, perfekcyjnosci i osiagniec. To jest ogromna ludzka idea. To nie moze wytwarzac, generowac fanatyzmu."
Jednak, zarowno Sir V.S. Naipaul jak i my wiemy, ze fanatyzm ma swiecie istnieje. Natomiast, trudno jest nie zgodzic sie z Noblista 2001 roku twierdzacym, iz "kobiety i mezczyzni z obydwu swiatow, Pierwszego i Trzeciego, musza byc osadzani wedlug takich samych, rownych standardow".
Warto tez pamietac, ze istnieje jeszcze swiat "Czwarty" - swiat mniejszosci, wrazliwych, krytycznych intelektualistow, ktorzy widza zagrozenia i ostrzegaja przed niebezpieczenstwami jakie niesie ze soba wspolczesnosc. Mieszkancy "Czwartego Swiata" podnosza glos przeciw gwaltom i przemocy, zbrodni i nienawisci. Sir V.S. Naipaul, ktorego zadaniem jest "patrzec, patrzec, i jeszcze raz patrzec, obserwowac na nowo i przemyslac", nalezy do tego Czwartego Swiata.
Dobrze sie wiec stalo, ze Akademia Szwedzka go dostrzegla - ze stalo sie to we wlasciwym czasie.


środa, lipca 09, 2008

“Gajdżinka” w japońskim szpitalu .







.
“Musimy uważać, bo może być ślisko”, powiedziałam mężowi zanim wsiedlismy na rowery, by odbyć codzienną przejażdżke nad jeziorem Biwa. Od czasu kiedy przyjechaliśmy do Japonii i zamieszkaliśmy w Hikone robiliśmy to codziennie.
Gdybym była w stanie przewidzeć co się zdarzy tamtego owego październikowego dnia , z pewnością zostałabym w domu. Ale stało się inaczej.
Pojechaliśmy do nowego centrum handlowego .W kompleksie “Cainza” mieszczą się rozmaite firmy. Tam jest też biuro podróży , w którym kilka dni wcześniej opłaciliśmy wycieczkę do Hiroszimy. Nigdy w porzednich naszych podróżach po Japonii nie odwiedziliśmy tego miasta . Jednakże głównym celem naszej podróży była słynna z pięknego krajobrazu i znanych świątyń, Mijadżima..
Zamierzaliśmy naszą rocznicę ślubu obchodzić w jednym z trzech najpiękniejszych miejsc w Japonii!
“Do wyjazdu zostało jeszcze pięć dni”, pomyślałam dojeżdżając do sklepu.
Schodząc z roweru poczułam, że moja stopa nie zatrzymuje się na podłożu, ale w poślizgu sunie do przodu, a ja nie jestem w stanie opanować równowagi. Padam. Już wiem, że wraz ze mną padają też nasze plany podróży.
Podbiega do mnie jakaś kobieta. Chce pomóc mi wstać. “Kiukiusza” mówię do niej, bo nagle przypominam sobie slowo, ktorego nauczyłam sie dawno temu.” Kikiusza” znaczy: “karetka pogotowia”.
Kobieta biegnie po pomoc. ”Kiukiusza, kiukiusza” powtarzam kiedy przychodzi strażnik sklepowy. Pokazuję na swoją bezwładną nogę.
Mój mąz jest już przy mnie i oboje widzimy, że strażnik telefonuje. “Pewnie wzywa ambulans” myśle nie bez satysfakcji, że jednak nasza nauka japońskiego nie całkiem poszła na marne. Ale on wezwał tylko kolegę. Co dwu, to nie jeden.Stoją z zatroskanymi minami. Podnoszą mnie i sadzają na przywieziony przez jednego z nich, inwalidzki wózek. Czekamy na na przyjazd karetki.
Oboje jesteśmy pewni, że przyjedzie wezwany ambulans. Bład. Okaże się to dopiero kiedy przyjedzie Karen, znajoma Amerykanka, biegła w japońskim. Nasi współczujący strażnicy karetki nie wezwali. Nie dowiemy sie nigdy, dlaczego. Karen ponownie prosi o wezwanie karetki.
Moja noga zachowuje się jak noga zepsutej kukiełki. Nie mogę unieść stopy, bo bezwładnie opada na bok.
Przyjeżdza pogotowie. Zakladają mi pomarańczowy“ochraniacz”. Układają na noszach , wnoszą do ambulansu. Jest ich trzech. Dwu sanitariuszy i kierowca . Twarze mają zakryte maseczkami. Jeden z nich wyjmuje gruby zeszyt. Ma tam pytania zapisane w kilkunastu językach .
Upewnia się czy znamy angielski. Zaczyna zadawać pytania.
“Ejdżu ”? pyta.
Mam ograniczoną zdolność reagowania z powodu bólu. “Ejdżu???” Po chwili domyślam się, że chodzi o wiek, “age”. Potem następują inne pytania. Na koniec pada “Kipu apu” (keep up ) czyli po “naszemu” “trzymaj sie” a oczy znad białej maski patrzą na mnie ciepło i życzliwie.
Przywożą mnie do szpitala. Z pomocą Karen załatwiamy fomalności. Sanitariusze zostawiają nas pod drzwiami gabinetu lekarza ortopedy . “Kipu apu” słyszę na znów na pożegnanie.
Rentgen wykazał złamanie z przemieszczeniem.
Lekarz uznał, że wskazana (choć niekonieczna) jest operacja. Jej termin wyznaczono na 13 października. Piątek!
Tak zaczęła się moja niechciana podróż. Zamiast do Mijadżimy i Hiroszimy odbyłam podróż do miejskiego szpitala w Hikone.
* * *
Leżę w czteroosobowym pokoju na piątym piętrze. Jeżeli zechcę, mogę stworzyć sobie seperatkę izolując się seledynową zasłoną spływajacą od sufitu do podłogi.Obok każdego łóżka jest telewizor. By oglądać trzeba kupić kartę. Podobnie jak kartę telefoniczną.Moje łóżko jest przy oknie . Roztacza się z niego widok na otaczajace niewysokie góry, zielone ryżowe poletka, na błyszczące w słońcu dachy pokryte kolorową (brązową i kobaltową) ceramiczną dachówką. Obserwuję białe ptaki szybujące pod błekitnym niebem. Czasem przejedzie miejski autobus, czasem ktoś na rowerze, spacerują ludzie z psami. Tam w dole toczy się normalne życie .
* * *
W szpitalu dzień rozpoczynał się wcześnie . O szóstej rano budziło mnie z głosnika zainstalowanego przy każdym łóżku “ohajo gozaimasu” Potem pojawiały sie “rozświergotane”, uśmiechnięte pielęgniarki.
Panował w szpitalu rytuał. Mierzenie temperatury, ciśnienia etc. . Potem o godzinie 7-mej kolej na zieloną herbatę . Kilkanaście minut póżniej śniadanie. Podają zupę miso , ryż, marynowane warzywa, zieloną herbatę. Niemal to samo dostaje się na drugie śniadanie i obiad.Można zamówić też na śniadnie tzw. menu zachodnie Składa się na nie podgrzany w mikrofalowej kuchence biały chleb, mleko, sok, dżemy. Wizyta lekarska odbywa sie po śniadaniu. W “moim” szpitalu personel ( lekarze i pielęgniarki) jest młody. Uderzające jest o ich zaangażownie, życzliwość, cieplo, troskliwość. Pielęgniarki przybiegają na na kazde wezwanie. Budzą zaufanie. Jednakże znajomość angielskiego, poza pewnymi wyjątkami, jest prawie żadna.
* * *
Podczas swego tegorocznego kilkumiesięcznego pobytu w Japonii nie zobaczyłam więc ani Hiroszimy ani Mijadżimy ani Amanohaszidate , kolejnej największej atrakcji turystycznej. Nie odbyłam kilku innych skrupulatnie zaplanowanych wcześniej, przed wypadkiem, podróży.
Nie pojechałam do Tokio. Mój mąż zrezygnować musiał z wizyty w centrum badawczym RIKEN. Odwołać tez musiał seminarium w Nihon University, gdzie o ile mi wiadomo, odbywają studia także Polacy.
Ale obiecujemy sobie, że jeszcze do Japonii wrócimy, a wtedy, kto wie, może pojedziemy też na Hokkaido, na jedną z wiekszych wysp archipelagu, która jak twierdzą zamieszkali tam Polacy jest “najbardziej polską z wysp japońskich”. Może do dziś pamiętają tam, iż Fortuna zdobyl na Olimpiadzie w Sapporo mistrzostwo swiata w skokach narciarskich?
* * *
Moja złamana kość strzałkowa uniemożliwiła mi podróżowanie po Japonii w 2005 roku.
Jednakże, ten niewątpliwie przykry wypadek pozwolił mi na bliższy kontakt z ludźmi, z którymi skrzyżowały sie moje drogi.
Znajoma już następnego dnia po moim wypadku przyprowadziła wózek inwalidzki, ktory służył mi aż do naszego wyjazdu z Hikone. Dzięki niej mogłam egzystować normalnie…no, prawie normalnie…
Nigdy nie będę mogła odwdzięczyć się moim przyjaciółkom Hiroko, Joko, Micziko, Ikuko jak i innym licznym japonskim znajomym.
Hiroko spędziła ze mną wiele godzin w dniu , w którym zostałam umieszczona w szpitalu na dzień przed operacją. Wypełniała stosy wszystkich niezbednych dokumentów (biurokracja w szpitalu japońskim nie jest mniej skomplikowana niż gdzie indziej).
Joko była obecna w dniu operacji służąc jako tlumacz .Odwiedzały mnie w szpitalu każdego dnia. Junko i Keiko, mieszkające poza Hikone, parokrotnie odbywały kilkugodzinne podróże by mnie odwiedzić.
Kiedy wrócilam ze szpitala te wizyty również nie ustały. Moje japońskie przyjciółki dbały o moje samopoczucie ba, nawet o dietę i rozrywki. Przynosiły owoce, książki, a któregos dnia w moim mieszkaniu urządziły ceremonię parzenia herbaty.
Taeko, przyjechała do Hikone pokonując kilkaset kilometrów by się ze mną zobaczyć.
Poznałam je wszystkie przed trzynastu laty podczas naszego pierwszego pobytu w Hikone, ale nie wiedziałam iż mają aż taką potrzebę niesienia pomocy.
Ta troska , jak się wydaje, była nie tylko wynikiem jakiejś wjątkowej dla mnie sympatii i współczucia. Byłam niesprawna, nie znałam języka, cierpiałam, Byłam słaba.
A opieka nad slabszymi jest wpisana w buddyjski kodeks moralny.
Byłam jedyną “gajdżinką” w japońskim szpitalu w Hikone.
“Gajdżin” znaczy “obcy”. Naturalnie , byłam “obca” ale mam dziś przekonanie, że nigdzie nie znalazłabym lepszej opieki i tak serdecznych dowodów przyjaźni jak tam w Japonii, w Hikone .

wtorek, lipca 08, 2008



O malarzach, Rzymianach i corridach w Arles.

Wystawa w muzeum w Chicago trwajaca od 22 wrzesnia 2001 do 13 stycznia 2002 roku“ Van Gogh and Gauguin . The Studio of the South” zamknęła dawno swe podwoje. Organizator wystawy Barbara Mirecka w rozmowie z Danutą Peszyńską (Dz Zw. 26-28 pazdziernik 2001). przypominała o wieloletnich staraniach, poszukiwaniach dzieł, o trudnych negocjacjach.
Ostatnie zamόwione obrazy dotarły do organizatorόw 10 września, a więc jeden dzień przed zamachem terrorystycznym na Stany Zjednoczone.
Mimo poważnych komplikacji organizacyjnych, mimo, zmniejszonego, w pierwszych dniach, napływu zwiedzajacych, wystawa cieszyła się dużym powodzeniem .
W ostatnich dniach przed zamknięciem nie dla wszystkich starczyło biletόw wstępu.
Zgromadzone na wystawie dzieła van Gogha i Gauguina pochodziły z okresu ich pobytu w Arles. Kilka miesiecy po zwiedzeniu wystawy w Chicago odbylismy z mezem podroz do Arles.
* * *
Arles, francuskie miasto nad Rodanem , liczące dziś około pięćdziesiąt pięć tysięcy mieszkańcόw, ma bogatą przeszłość.
Początki tego miasta założonego przez Grekόw, sięgają VI wieku przed Chrystusem. I przez długi czas Arles bylo ważnym ośrodkiem kulturalnym , ekonomicznym a w Sredniowiecznym religijnym. Potem jego rola malała i stalo się poprostu jednym z prowincjonalnych, rolniczych miasteczek Prowansji.
Dziś Arles znane jest z upraw ryżu, winnic, ogrodόw, oliwek, hodowli kόz i owiec , bykόw i koni.. Jest także ważnym ośrodkiem turystycznym i kulturalnym Prowansji. Odbywają się znane ze swej atrakcyjnosci doroczne Festiwale z okazji Wielkiej Nocy , kiedy można emocjonować się , najatrakcyjniejszym punktem programu, corridą.
Jednakże Arles jest znane z innych powodόw. To tu miało powstać wymarzone przez Van Gogha “Studio Południa” . Udał się ten zamysł połowicznie. Na wezwanie zjawił się tylko Gauguin, a wspόłpraca artystόw trwała zaledwie kilka tygodni.
Mimo to ten okres przeszedł do historii światowego malarstwa.
Najlepszym tego potwierdzeniem była otwarta we wrześniu ub.r. wystawa w Instytucie Sztuki w Chicago. Zgromadzono 135 obrazόw obu artystόw , liczne rysunki i listy .
Wystawę “Studio Południa” obejrzałam w dzień po jej otwarciu.
Do Arles, gdzie miejsca dzieła te powstawały, pojechałam trzy miesięce potem.
* * *
Wieczόr w Arles. Siedzimy w niedużej hotelowej restauracji .
Trzymamy w ręku karty win zastanawiając się nad wyborem.
Lista win jest długa , jesteśmy skupieni; ostatecznie wybόr wina we Francji jest sprawą niebagatelnej wagi. “O , popatrz “ mowię do męża, jest wino “Van Gogh” .
Polacy mają wόdkę “Chopin”, holendrzy czekoladowy likier “Vermeer”, dlaczego nie miałoby być wina o nazwie “Van Gogh”?
Przykład reklamy. Oczarowac, urzec klienta, nie tylko smakiem ale i nazwą.
Francja korzysta z faktu, że przed ponad stu laty osiedlil się, mieszkał i tworzył tu przybysz z Holandii, artysta, ktόry malował zaledwie osiem lat , a zostawił po sobie ponad tysiąc rysunkόw oraz setki listόw, w ktorych opisywał proces tworzenia swych obrazow . Namalował ich ponad 850 a 200 z nich powstało właśnie, tu w Arles.
Ponad sześćsest listόw napisał do swego młodszego brata Theo, ktory był jego jedyną podporą przez wiele lat. Theo trudnił się zawodowo sprzedawaniem obrazόw; ale nigdy nie udało mu się , poza jednym jedynym ( a I to nie jest pewne), sprzedać obrazόw Vincenta .
Dziś kiedy o obrazy van Gogha ubiegają się największe muzea świata i prywatni kolekcjonerzy , a każdy z nich sprzedaje się za dziesiątki milionόw dolarow , trudno uwierzyć, iż ten Artysta niemal przemierał głodem.
Trudno uwierzyć, iż popełnił samobόjstwo pod wpływem szaleństwa, wywołanego pośrednio (być może) strachem przed beznadzieją nędzy.
* * *
Jak wspomniałam, Arles jest miastem pamiętającym odległe czasy rzymskiego panowania. Pozostały do dziś antyczne budowle, ktore harmonijnie koegzystują z kamieniczkami z pόźniejszych epok, z romańskimi czy gotyckimi kościołami.
Arles jest ruchliwym ośrodkiem turystycznym. Przyjeżdzają tu nawet u schyłku 2001 roku , kiedy z niesłabnącą grozą Swiat wspomina wydarzenia 11 września , nie mogąc w pełni ogarnąć ich przyczyn i skutkόw i zamiera na myśl co jeszcze może się stać. Ale życie biegnie swoim torem. Więc ludzie podrόżują ….
Przyjeżdżają do Arles mimo, że zimowe niebo Prowancji jest szare, od Małych Alp wieje mroźny Mistral , rozległe rowniny są brunatne , winnice opustoszałe , na świecie niebezbiecznie, .
Ciągną tu liczne japońskie wycieczki zbiorowe, zjeżdzają wielbiciele kultury francuskiej.
Tym samym pragnieniem przywiedzeni,przyjechaliśmy i my.
.Oczywiście znacznie lepszym okresem dla zwiedzania jest zapewne lato a wymarzonym wiosna, ale przecież teraz nie jest tak tłoczno a ceny są niższe.
Zresztą, Vincent van Gogh przyjechał do Arles właśnie zimą.
I choć przyjechał tu dla owego cudownego światła , zafascynowany obrazami impresjonistόw, z ktόrymi zetknął się w Paryżu, jakoś musiał pogodzić się z tym , że otacza go pejzaż jeszcze zimowy… Arles 21 lutego 1988 było pod śniegiem, bo była to jedna z ostrzejszych zim w ostanich dziesiatkach lat.
Malarz chyba był z tego zadowolony, bo wydawało mu się, że Arles i jego okolice w śniegu przypominają krajobrazy Japonii. A na ten okres przypadało właśnie jego oczarowanie japońską sztuką. .
Tak więc w pierwszych tygodniach pobytu, nad jego głową wisialy niskie, szare chmury, tak jak ja je widziałam spacerując po placach i wąskich uliczkach Arles.
* * *
W restauracji hotelowej w Arles zamawiamy więc wino “Van Gogh”.
“Czy to nie dziwne? Za życia taki był nieznany, niedoceniony i taki straszliwie ubogi a teraz wszędzie jest jego nazwisko…” mόwię do kelnerki . “O tak, był bardzo biedny, a dzisiaj…” odpowiada, nie kończąc myśli; wszyscy troje wiemy, o co chodzi. “ Ce n`est pas juste” dodaje . Tak, to prawda, “to jest niesprawiedliwe…”. Jeżeli jest sprawiedliwość to przynajmniej nie jest rychliwa…
Kelnerka przynosi butelkę wina, na ktόrej widnieje reprodukcja jednego z licznych autoportretόw Vincenta. * * *
Nie wiemy właściwie dlaczego w owym 1888 roku Vincent van Gogh zdecydował się na przyjazd z Paryża do Arles. Być może stało się to pod wpływem lektury Adolfa Daudet , miłośnika prowansalskich krajobrazόw, ludzi , ich obyczajόw i legend, ktόry pisał listy ze starego wiatraka. Być może sprawiła to lektura prozy Emila Zoli .
Może stało się to pod wpływem Paula Cezanne, znakomitego malarza ?
A może poprostu zdecydował się na ten wyjazd do Arles z tęsknoty za czymś nowym, odmiennym od tego co znał ? Może ufność w to, że nowe miejsce pod słońcem Południa zmieni jego życie a jego idee o wspόlnocie artystόw się ziszczą?
Tak naprawdę chyba nikt nie wie , podobnie jak ja, dlaczego Vincent wybrał właśnie Arles…
* * *
Wiem natomiast, że mόj mąż i ja przyjechaliśmy do Arles, zimą 2001 roku bo od dawna chcieliśmy wrόcić , choć na kilka dni , do Prowansji.
Zafascynowała nas już dawno. Byliśmy tam po raz pierwszy latem 1974 roku. Rozbiliśmy wtedy namiot na polu campingowym w Tarascon . Potem jeździliśmy oglądać zachowane dowody chwały i potegi rzymskiego imperium; areny w Arles, Nimes, Orange i wspaniałe gotyckie kościoły , ktόrych frontony zdobią wspaniałe rzeźby świętych . Niestety wielu świętych stoi bez głow; postrącano je podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej.
Kiedy byliśmy latem było upalnie, błekitnie . Zieloność wysokich cyprysόw i cień padajacy od koron ogromnych platanόw , ktόrymi wysadzane są aleje miast i miasteczek były takie jak na obrazach impresjonistόw, a noce nad Rodanem tak gwiaździste jak ta, ktόrą namalowal van Gogh 28 września 1888 roku…
Wiedzieliśmy więc z pewnoscią po co jedziemy do Arles zimą , u schylku 2001 .
Z cała pewnością na ożywienie tego naszego marzenia o “powrocie” do Arles , do Prowansji wpłynęła także obejrzana w Chicago wystawa malarstwa “Van Gogh and Gauguin. The Studio of the South” .
Naszą decyzję o podrόży “za morze” podjęliśmy jakby na przekόr temu co dzieje się na swiecie. Uznaliśmy, że nie należy niczego odkładac na “przyszłość”.
Teraz trzeba korzystac z każdej okazji by pojechać, zobaczyć, przeżyć…Bo przecież nikt nie wie co stanie się za chwilę. “Carpe diem” mawiali Rzymianie… * * *
Ostatni dzień roku 2001 spędzamy w Arles. Na Sylwestra bawimy się w “Atrium”. Jakoś nie zwabił nas “Juliusz Cezar” bo i za drogi i zbyt oficjalny.
“Atrium” wypełnia rozbawiony tłum. Srednia wieku raczej wysoka.
Dekoracja swiąteczna. A na ścianach fotografie białych koni i …głowa byka. Jesteśmy przecież na Poludniu a tu corrida jest rόwnie popularna jak w Hiszpanii. Wspaniałe rasowe czarne byki są tak samo przedmiotem zachwytόw i piękne, białe konie z Camargue .
“A co robi ta bycza głowa na ścianie”, pytam sąsiadki przy stole.
“ To tragiczna ofiara wypadku! We Francji nie zabija się bykόw , tak jak dzieje się to na corridach w Hiszpanii; ale bywają przypadki . Jego śmierć nie była zamierzona…” tłumaczy.
Na innej ścianie, niemal przy wejsciu ogromny napis “Witamy członkόw stowarzyszenia “bulistόw”.
“Bule” należą do najpopularniejszej gry francuskiej “prowincji”, ( a “ prowincją” wg Paryżan jest wszystko co leży poza obrębem Paryża, gdzie też zresztą grają z zapałem w bule) …
Gra w “bule” jest nieodłacznym elementem życia towarzyskiego, sportem, elementem krajobrazu francuskiego. Nawet w te mroźne dni , kiedy szaleje Mistral widzieliśmy starszych panόw ( a także panie- !) “turlających”po placyku wysypanym żόłtym piaskiem metalowe kule…
Przy naszym stole siedzi kilkanaście osόb , nie znamy się nawzajem, większosć chyba jest spoza Arles; ale nie ma cudzoziemcόw poza nami.
Przy stole pozostały tylko dwa wolne miejsca. Ale rychło zostaną zajete przez starszych państwa. Ona jest szczupła i ruchliwa, nieustannie skoncentrowana na partnerze. On siwiusieńki, nieduży, lekko przygarbiony. I kiedy podnosi głowę spotykam jego wzrok. Ma bardzo wyraziste oczy . I już po chwili nabieram przekonania, ze gdzieś widziałam taka twarz. Ale potem moja uwaga skupia się na czym innym .
Idziemy tańczyć.
Orkiestra gra francuskie walczyki, szczupła wysoka piosenkarka śpiewa francuskie przeboje z filmόw i polskich sal dancingowych z lat 60-tych. Podoba nam sie tam rudawa “szansonistka”, ma w sobie coś niezmiernie intrygującego.
W głosie, w wyglądzie. Szczegolnie w wyglądzie. Mała głowa, podłużna twarz, długa szyja , spadziste ramiona; Ma na sobie rόżową bluzkę…
I nagle olśnienie. Alez ta piosenkarka jest calkowicie podobna do modelki Modiglianiego, pozującacej do obrazu “Rόzowa Bluzka”. Ten portret widzieliśmy w muzeum w Avinionie , kilka dni wcześniej. “Niesamowite podbieństwo, aż nieprawdopodobne”.
* * *
Około dziewiątej zaczyna się kolacja; wnoszą niezliczone ilości butelek wina a potem wielorakie dania; nie sposόb ich ani zliczyć ani nazwać. Gatunki wina, rzecz jasna, zmieniano w zależności od serwowanej potrawy .
Ilośc wypitego wina podnosi temperaturę sali, zaczynają się zbiorowe śpiewy i rośnie taneczny zapał w przerwach pomiędzy daniami. Nawet nasi “vis a vis” sąsiedzi tańczą wytrwale , a ja coraz bardziej się upewniam, iz tego siwego pana musiałam gdzieś już widzieć…te oczy, szczupłość twarzy, zarys brody, ostry nos…
I już wiem, ale nie mam odwagi wyznać tego…nawet przed sobą. “Jakieś maniactwo, czy co?” myślę.
Ale wiem na pewno, że ten człowiek jest całkiem, ale to całkiem podobny do Vincenta ; widziałam przecież wiele jego autoportretow a studium do autoportretu z 1887 malowanego w Paryżu przedstawia bardzo podobną twarz. Tyle tylko, że mόj “vis a vis” nie nosi zarostu…
Kiedy zbliża się pόłnoc obsługa na wόzku przywozi wielką makietę prowansalskiego domku. Cały skrzy się światłami . A wraz z wybiciem 12-tej wybuchają fajerwerki ulokowane na tejze makiecie. Wszyscy klaszczą i śpiewają . A po chwili wszyscy wszystkich całują składając sobie noworoczne życzenia. Szampan znόw ku mojemu zaskoczeniu podano już dobrze po pόłnocy.
W Arles zabawa trwała do pόźna tzn wczesnego ranka. My wyszliśmy po trzeciej nad ranem i byliśmy jedni z pierwszych .
Opuściłam salę nie dowiedziawszy się czy mόj sąsiad z balu mial jakieś zwiazki krwi z Van Goghiem czy nie.Może jeszcze kiedyś jakiś badacz życia Vincenta to odkryje, ktόż to wie…

* * *
Kiedy się jest w Arles, nie sposόb nie myśleć o Van Goghu. Czuł się tu chyba bardziej samotny niż gdzie indziej . Jego przyjazd do miasteczka, wzbudził zainteresowanie, ale nie obudził specjalnie przyjaznych uczuć jego mieszkańcόw. Arles było wόwczas małym sennym miasteczkiem. Dla jego mieszkańcόw był człowiekiem z zewnątrz, rudym Holendrem, mόwiącym z obcym akcentem. Tuż po przyjeżdzie odwiedzili go aptekarz i własciciel sklepu spożywczego, obaj malarze- amatorzy, ale to była pierwsza i ostatnia wizyta. Miejscowi artyści zignorowali go.
Udało mu się jednak zaprzyjaźnić z listonoszem , Jozefem Roulin, i jego rodziną. Ich portrety malował kilkakrotnie.
Vincent nie miał wielu okazji do rozmόw, bądź je odrzucał i ograniczał się ledwie do zamawiania dań w restauracji; ale pisał dużo i często listy; do brata, Gauguina, Emila Bernarda (malarza) Toulouse-Lautrec`a ( ktόry nigdy na listy nie odpowiedział). Odwiedzał lokalny burdel. Ale przede wszystkim dużo malowal.
Po jakimś czasie przenosi się z hotelu do wynajętego przez siebie domu mieszczącego się przy placu Lamartin pod nr 2. To tam w “Zόłtym Domu” zamieszkał na krόtko w towarzystwie Gauguina . I tam w dzień wigilijny doszło do dramatycznego zdarzenia , “historycznej” kłotni, w wyniku ktόrej Van Gogh obciął sobie ucho.Nastąpiło ostateczne rozstanie Gauguina z Vincentem. Prόba stworzenia artystycznej wspόlnoty przetrwała zaledwie kilka tygodni.
Dzisiaj przy placu Lamartin nie ma już tego domu. Został zburzony w czasie wojny. Na środku obszernego placu jest ładna fontanna. Przy placu rosną platany, jest piekarnia, na rogu mieści sie Tabak, w ktόrym można napić się kawy, pogwarzyć z przyjaciόłmi przy barze, wypic kieliszek wina czy absyntu no i nawdychać się do zawrotu głowy papierosowego dymu. Z placu rozchodzą się ulice. Patrząc w głab jednej z nich widać wiadukt kolejowy, taki jak namalował go artysta na obrazie przedstawiającym “Zόłty Dom Vincenta w Arles “. Jeżdżą tamtędy pociągi tak jak za czasόw Vincenta.
opuszcza van Gogha . Vincent zostaje pacjentem dr. Rey`a . Dzisiaj w “ Hotel-Dieu” , gdzie leczono Vincenta mieści się ośrodek kultury, noszący imię van Gogha (Espace Van Gogh).
Najbardziej interesujący wydawał mi się ogrόd . Jest dziś taki sam jak był wtedy, kiedy van Gogh go malował. Ogrόd został odtworzony na podstawie obrazu artysty
“ Dziedziniec szpitala w Arles”. Malowany był w kwietniu , mieni się barwami, ja oglądam ten ogrόd tuż przed zapadnięciem zmierzchu w pochmurny, styczniowy dzień. Ale świadomość, że patrzę na te same podcienia okalające dziedziniec, na te same okna dawnego szpitala, takie same krzewy i drzewa oraz mała fontannę jest poruszająca.
Arles dziś pamięta o artyście, ktόremu za życia nie okazało serdeczności. Stworzono fundację, ktόra opiekuje się galerią, gdzie eksponowane są obrazy znanych wspόłczesnych artystόw , członkόw “artystycznej wspόlnoty” . Oni symbolizują ideę van Gogha. Tak więc wydawac sie może, że jego marzenia i jego wizje o braterstwie artystόw, nie poszły na marne .
Z Arles wyjechaliśmy z przekonaniem iż warto było tu wrόcić by na nowo odkrywać ślady przeszłości dalekiej i bliższej . Wyjechaliśmy bogatsi o ożywione dawne wzruszenia , nowe doświadczenia i z przekonaniem, że stare rzymskie przysłowie “Carpe diem” nie straciło nic a nic na znaczeniu. Nawet, jeżeli to wszystko przeżywaliśmy tym razem pod szarym, zimowym prowansalskim niebem .Ponadto miło mi, że tą opowiescią o malarzach, Rzymianach, corridach moglam podzielić się z Czytelnikami. Bo cόż są warte wspomnienia, jaśli nie ma ich z kim dzielić. Nieprawdaż?

piątek, kwietnia 25, 2008

Niby-limeryki



Ryszarda L.Pelc

I

Pewna Pani z Ameryki
Chciala pisac limeryki lecz talenta ja zawiodly
Pomyslala ” los jest podly”.
Teraz siedzac w Mariborze , kiedy wstaja ranne zorze
Płacze Pani z Ameryki, zamiast pisac limeryki.”


II
Raz jedna Pani z Sopotu
chcac sie pozbyc klopotu,
pieska przypieła do plotu
i wyjechala z Sopotu.
Lecz piesek nie w ciemie bity odnalazl slady kobity
Dopadłwszy ja zemscil sie podle.
I odtad pani z Sopotu ma znacznie wiecej klopotow.


III

W Mariborze słońce świeci
tam poetka wiersze kleci.
Ciągle rymow jej brakuje
wszystko co napisze do kosza pakuje.
Tak więc nawet pogoda w Mariborze,
tej poetce nie pomoże.
Jasne to jest jak słońce moje dzieci.
Ona nigdy limeryka nie wykleci.

Interview


by

Ryszarda Lida Pelc

Sorry,
powtórz raz jeszcze, jak ci na imię?
....
Sorry , Ryzarda ...ale tak się je trudno wymawia.
...
Czym jest dla Ciebie poezja?
...
Dlaczego w Polsce nie pisałaś wierszy?
...
Pytania, pytania...
Nie wiem, może dopiero teraz...
Plączesz się w odpowiedziach, nie słyszysz tego co mówisz
Poza tym dziwnym akcentem, który zapewne zmienia sens angielskich znaczeń,
Poza tą obco brzmiącą wymową, zacierającą właściwe znaczenie słów.
Myślisz o strukturze angielskiego zadania...
„O nie..., to się pewnie mówi inaczej”.
Konsternacja, pustka, mgła, bezradność.
żal...,
że tam w swoim Kraju nie otworzyłaś zeszytu by pisać
w strachu przed szyderstwem, przed złośliwym chichotem-
„ależ to nie poezja, to grafomania"-powiedzieliby przecież.


6 września 1989
"Interview"napisalam po powrocie z Waszyngtonu, gdzie otrzymalam Golden Poet Award. 1989