poniedziałek, grudnia 17, 2007

"O te skarby, te obrazy" cz.I







Wróciłam do Michigan po wielomiesięcznej nieobecności.

Staram się teraz porządkować nasz dom i ogród, próbując równocześnie "poukładać" wrażenia z podróży do Polski wiosną 2007 roku.

Nie wiem czy jest to możliwe; bo jak to często bywa, doznania, które wydawały się tak silne, że "do końca życia" miało się je pamiętać, powoli zacieraja się. Wrażeń było wiele i były różnorodnej natury.

Ważne, bardzo emocjonalne były spotkania z najbliższymi w Warszawie. Pamiętna, z pewnością była wspólna z nimi wizyta w świeżo odrestaurowanym pałacu w Wilanowie. Przyjemne chwile spędziliśmy na Starym Mieście wśród tłumów warszawiaków i turystów. Słuchaliśmy słynnej orkiestry z Chmielnej, podziwaliśmy kataryniarza, katarynkowe melodie i zieloną papugę. Na Rynku Starego Miasta ulokowali się malarze sprzedający obrazy przedstawiające pejzaże warszawskie.

Nieopodal Rynku rozsiedli się rzeźbiarze. Sprzedają wydłubane w pniach drzew lub w korze małe figurynki, końskie głowy, postaci starych górali, figurki świętych.

Na Starym Mieście pełno sklepów i sklepików z biżuterią. Eleganckie wystawy, szykowne wnętrza. Bursztyny oprawne w srebro czy złoto przyciągają uwagę. Są piękne. Mienią się wszelkimi odcieniami miodu. Bogactwo. Byłoby przesadą twierdzić, że staromiejskie sklepy jubilerskie cierpią od nadmiaru klienteli; ale z pewnością nabywcy są. Kawiarnie są pełne gości godzinami przesiadujących przy "małej czarnej". "Pierogarnia" też ma powodzenie. Położona nieopodal Barbakanu pęka w szwach. Ma zasłużoną renomę, a w związku z tym ceny raczej wysokie. Stylowe kawiarnie "Pożegnanie z Afryką" wabią wystrojem i zapachem kawy.

Warszawa da się lubić. Warszawa lubi się bawić.

Teatr Wielki, po raz kolejny w historii, przeżywał swoje wielkie dni a my mieliśmy szczęście w tym uczestniczyć. W kwietniu w Warszawie odbywał się Festiwal Moniuszkowski. Była to dla nas rzadka okazja do podziwiania oper Moniuszki, tego na wskroś polskiego kompozytora. Znakomite przedstawienie "Strasznego Dworu" wzruszyło mnie niemal do łez. Muzyka, wykonanie i reżyseria zachwyciły też obie moje muzykalne wnuczki, Karolinę i Zosię. Urodzone i mieszkające we Francji znają biegle język polski i nie ukrywam, że jest to powód mojej satysfakcji, choć żadnej w tym mojej zasługi. Dzieli nas przecież Atlantyk.

Patriotyczne przeżycia Warszawiaków i turystów raz po raz pobudzane są jakimś "happeningiem". Uczestniczyliśmy w jednym z nich.

Zrobiony z rozmachem spektakl ilustrował wydarzenia dwu dni Insurekcji Warszawskiej w 1794 roku.

W Ogrodzie Saskim, za Grobem Nieznanego Zołnierza stojąc w tlumie oglądaliśmy zmagania naszych zbuntowanych odziałów wojska i dzielnych mieszczan warszawskich z wrażymi siłami. W akcji były oddziały rosyjskich i pruskich zaborców. Huku i dymu było co niemiara. Nie doczekaliśmy końca tej bitwy w Ogrodzie. Nie wiem jak został wyreżyserowany. Natomiast wiemy, że w 1794 roku w wyniku tego zrywu zaskoczony atakiem oddział rosyjski zmuszony był do ucieczki, a w Warszawie lud dokonał samosądu wieszając zdrajców na latarniach. Ale triumf ludu był krótki. Podobnie jak zwycięska bitwa pod Racławicami nie oznaczała zwycięstwa Powstania Kościuszkowskiego (1794), tak Insurekcja Warszawska będąca odpowiedzią na wezwanie Kościuszki, nie przyniosła wyzwolenia. Niedługo potem nastąpił kolejny, trzeci rozbiór Polski. Tak więc było to jeszcze jedno narodowe powstanie, jeszcze jeden tragicznie zakończony zryw narodowy. Ale happening w Saskim Ogrodzie kończył się z pewnością optymistycznie. Kiliński, jeden z bohaterów tamtych zdarzeń patrzy na nas z wysoka. Polacy postawili mu pomnik.

* * *

Z Warszawy do Zakopanego wyjeżdżaliśmy rano 3-go maja. Spodziewałam się, że ulice miasta, ktorymi jechaliśmy na dworzec Centralny, będą udekorowane flagami. Nie były. Zwisały tylko z okien urzędów państwowych. Powiewały też z wież kościołów. Ale mieszkańcy Warszawy nie zademonstrowali jakoś swej radości z okazji tego podwójnego narodowego święta. Nie były też widoczne (poza nielicznymi wyjatkami) na trasie naszego pociągu. Zastanawiamy się do dziś, dlaczego? Może wieszanie flagi narodowej nie jest dziś "na topie"? Tak, tak. Wyrażenie "Być na topie" jest bardzo modne. Oznacza mniej więcej to samo co kiedyś "to jest modne". Jeżeli ktoś jest "na topie" oznacza, że odniósł sukces. O mowo polska...!

* * *

Wincenty Pol, dziewiętnastowieczny poeta, piewca uroków ziemi ojczystej pisał:

"O te skarby, te obrazy,
i natury i swobody:
Chwytaj pókiś jeszcze młody,
Póki w sercu jeszcze rano!
Bo nie wrócą ci dwa razy, a schwycone pozostaną".

Jedziemy w góry bo tam, jak twierdzi wielu miłośników Tatr, jest kwintesencja natury i swobody! Nasz pociąg przemierzał podwarszawskie pola, mijaliśmy kwitnące sady i rozległe, znikające za horyzontem pola kwitnące złocistym rzepakiem.



Przydrożne wierzby stały nostalgicznie na polnych ścieżkach. Ekspres (Warszawa-Zakopane) "TATRY" mijał malutkie stacje, rozpadające się brudne budynki kolejowe, pomazane straszliwie wagony podmiejskich pociągów.

Brak troski, wandalizm, barbarzyństwo, bieda? Pytałam sama siebie. Wszystko to razem zapewne. Nie jest to wyłącznie polska specyfika, naturalnie. Ale tam bardziej to wszystko doskwiera.

Za Krakowem (z równie obskurnym dworcem, jak w podwarszawskim Wołominie) krajobraz uległ zmianie. Pociąg zacząl się wspinać pod górę. Było pięknie. Zielono, kwieciście, złociście. W pewnym momencie zobaczyłam potężną bryłe kościoła i klasztoru na Górze Kalwarii. Lśniły wieże świątyni, mury wznosiły się dumnie. Widać było nawet z oddali z jak wielką troską i jakim ogromnym nakładem środków pieniężnych jest ta świątynia utrzymana. Ba, nawet stacja kolejowa "Kalwaria Zebrzydowska" była w nieco lepszym stanie niż wcześniej mijane, ale też brudna i zaniedbana.

Na naszej drodze była "sentymentalna" stacja Chabówka. Przed wielu laty bywaliśmy tu niejednokrotnie. Przesiadaliśmy się w Chabówce na "ciuchcię", która zawoziła nas do Rabki.

"W góry, w góry miły bracie, tam przygoda czeka na cię" - przypominam sobie rymowankę znaną od dzieciństwa.

Jesteśmy w górach!

Zamieszkaliśmy w willi "Karpaty" przy zacisznej uliczce, nieopodal Wielkiej Krokwi i niezbyt daleko od centrum miasta, czyli od słynnych Krupówek. Pod naszym balkonem szumi strumyk, wysokie smreki wydzielają żywiczne balsamy. Zwyczajnie, jak to w maju, wszystko wokól kwitnie. Pachną czeremchmy. Dzień ciepły i słoneczny. Pod oknami pojawili się jeźdzcy na koniach.

Kapryśne góry przywitały nas życzliwie. Widoczność wspaniała. Giewont wydaje się bliski jak na wyciągnięcie ręki. Na miejscu, gdzie kilka lat temu była piękna rozległa łąka dzisiaj jest coś na kształt "wesołego miasteczka".

Zakopane jest miejscem ciekawym. Ma może nie bardzo długą, ale ciekawą historię. Na przełomie XIX i XX wieku nastąpił jego rozwój. Przyjeżdżała tu artystyczna elita Polski. Zakopane dba o to by pamiętano o tych, którzy sławili urodę i walory klimatyczne Tatr i Zakopanego.

Dobrze utrzymane jest Muzeum Tatrzańskie. Fascynująca jest galeria wybitnego artysty malarza i rzeźbiarza Władysława Hasiora, interesujące muzeum Kornela Makuszyńskiego w jego dawnym mieszkaniu. Dom Jana Kasprowicza na Harendzie czy willa Atma, w której mieszkał Karol Szymanowski, zasługują na kilkakrotne wizyty.

A stary cmentarz zakopiański? Nie można być w Zakopanem i nie pójść tam. Kiedy chodzi się pomiędzy grobami, z niezwykłymi artystycznie pomnikami, odnosi się wrażenie, że czyta się indeks w podręczniku historii literatury i sztuki.

Na specjalną uwagę zasługuje też wspaniała kolekcja kobierców wschodnich, gromadzona przez dwa pokolenia Kulczyckich (Włodzimierza - ojca i Jerzego - syna) ocalała dzięki pasji pani Anny Kulczyckiej, żony Jerzego. Dodać jednak trzeba, iż dopomógł temu ocaleniu też cud. Bo jak wytłumaczyć fakt, iż kobierce ukryte pod podłogą w mieszkaniu przetrwały lata wojny i nie zgorzały podczas powstaniaw Warszawie obróconej w gruzy?

Zakopane ma jeszcze inny powod do dumy. Teatr im. Witkacego potrzymuje tradycje z czasów Stanisława Witkiewicza; dramaturga, malarza, podróżnika. Widziałam "Bal w Operze" Tuwima. Co za aktorstwo! Balansowało na pograniczu sztuki akrobatów.

Zakopane to nie tylko "zimowa stolica Tatr". Na nartach zjeżdżać można wszędzie tam gdzie są góry. Wspaniałe widoki? Prawda, ale w wielu innych miejscach Europy i świata podziwać można także niewykłą urodę gór. Miałam szczęście. Widziałam ich wiele.

Ale w tamtych "obcych" górach nie ma ani pustelni świętego Alberta (na drodze do Kalatówek), ani "Atmy" z muzyką Szymanowskiego w tle, ani spiżowego Koziołka Matołka zapraszajacego do domu, w którym mieszkał Karnel Makuszyński. I nie ma takich pieknych, wzruszających kapliczek przydrożnych jak te, które tylko w Zakopanem i jego okolicy zobaczyć można.

Na jednej ze ścian skalnych w pobliżu Zakopanego, jest inskrypcja pochodząca z I połowy XIX wieku. Głosi ona: "Kto tu obraz swych uczuć malować się sili, ten sobie zbyt pochlebia i innych omyli".

No cóż, nie sposób nie docenić prawdy tych słów. Ale mimo to, raz jeszcze do Zakopanego myślami wrócę, by kolejny "obraz swych uczuć" Państwu przekazać.


ciąg dalszy na stronie Obrazki z podróży

środa, grudnia 12, 2007

"O, te skarby, te obrazy". (Część II).




Kartki z pamiętnika zakopiańskiego

Zakopane, 3 maja 2007 (czwartek po południu)

Z dworca kolejowego bierzemy taksówkę (10 złotych) i po chwili jesteśmy na ulicy Zwierzynieckiej. Wysiadamy przy willi Karpaty. Przez dziesięć dni będzie tu nasz "dom".

Właściciel pensjonatu powitał nas serdecznie. Znamy się od czasu, kiedy parę lat wcześniej wynajęliśmy u niego pokój. Jego historia jest dobrym przykładem zmian jakie zachodziły w dwu ostatnich dekadach XX wieku w Polsce. Prawnik z wykształcenia, absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego, przeniósł się do Zakopanego, tu zbudował dom i otworzył pensjonat. "Powietrze tu lepsze". Myślę, że miał na myśli nie tylko klimat! Jest tu sam sobie "sterem, żeglarzem, okrętem". Dom jest obszerny, ma kilkanaście pokoi z łazienkami, pachnie drzewem i czystością. Wysokie świerki otaczają willę, w dole szumi Foluszowy Potok.

Jest ciepło i słonecznie. Wychodzimy na pierwszy spacer. Przy ulicy Chałubińskiego, jednej z głównych ulic Zakopanego natrafiamy na pomnik doktora Chałubińskiego. Znany warszawski lekarz był jednym z pierwszych, którzy uznali powietrze tatrzańskie za najlepszy lek na choroby płuc. Zauroczony Tatrami umiał przekonać innych. Zaczęli wraz z nim przyjeżdżac jego pacjenci. I tak się zaczęła legenda Zakopanego i fascynacja Tatrami.

Uhonorowano go więc pomnikiem. Na tymże samym umieszczono też słynnego góralskiego gawędziarza Sabałę, którego znali wszyscy ci, którzy od konca XIX wieku zjeżdżali do Zakopanego. Towarzyszył warszawskim czy krakowskim ceprom w ich górskich wedrówkach. Grał na skrzypcach i opowiadał "Sabałowe bajki". Sabała "pomnikowy" trzyma w ręku skrzypce. Ale brakuje mu smyczka. Wandale smyczek niszczyli i kradli, więc po kilku próbach zaniechano renowacji.

Mijamy skrzyżowanie z ulicą Witkiewicza. Jeszcze jedno nazwisko ściśle z Zakopanem związane. W Zakopanem był Kasprowicz, Tetmajer i Tuwim, Makuszyński, Sabała, Szymanowski, Piłsudski. Każdy z nich patronuje jakiejś ulicy.

W naszej dzisiejszej tzw. "zbiorowej swiadomości" Zakopane istnieje jako "zimowa stolica Polski".

Ale zanim się nią stało, przyjeżdżano tu głównie latem. Urodę tych okolic rozpropagował jeszcze w osiemnastym wieku ksiądz Stanisław Staszic w "Ziemiorództwie Karpatów". Potem Eugeniusz Janota wydał przewodnik po Tatrach. Po nich byli inni. Warto bliżej poznać historię Zakopanego, które będąc kiedyś niedużą wsią tatrzańską stało się równoczesnie artystycznym salonem Polaków. A przecież, o czym warto pamiętać, było to w czasach, kiedy na mapie Europy Polska nie istniała (aż do 1918 roku).

Tuż przy skrzyżowaniu Zamojskiego i Witkiewicza kończymy pierwszy spacer. Nie możemy przecież minąć cukierni Samanta. Serwują tam doskonała herbatę i kawę, a torty i ciastka mają smak niezapomniany. Nie od rzeczy dodam, że kelnerki są miłe, sprawne i uprzejme.

Kiedy wracamy do pensjonatu słyszymy dźwięk dzwonów. To z kościoła Św. Krzyża dzwonią na Anioł Pański.

"Na Anioł Pański biją dzwony..." przypominam sobie wiersz Kazimierza Tetmajera, jednego ze sławnych piewców Tatr. Wchodzimy do wnętrza kościoła. Na jednej z tablic umieszczonej na ścianie napis "Ten krzyż tam (na Giewoncie) stoi i trwa...Jest niemym, ale wymownym świadkiem naszych czasów. Ogarnia całą naszą ziemię od Tatr po Bałtyk".

Te słowa wypowiedział 6 czerwca 1997 roku Jan Paweł II do wiernych zgromadzonych pod Wielką Krokwią.

4 maja, piątek.

Po śniadaniu smacznym i obfitym (ach te kiełbaski, serki, chlebek i masełko polskie!) idziemy w stronę Krupówek. To ulica najpopularniejsza w mieście. Na skrzyżowaniu Krupówek z ulicą 3 Maja stoi pomnik hrabiego Zamoyskiego, kolejnego dobroczyńcy regionu. Zasługi dla Kraju a szczególnie dla Zakopanego miał nieocenione. W 1889 kupił tereny w Tatrach i na Podhalu. W 1924 roku stworzył Fundację "Zakłady Kurnickie" i przekazał cały swój majątek na rzecz państwa. Jednakże dopiero w roku 1954 powołano do życia Park Narodowy. Ciekawam jak wielu przechodniów wie jaką rolę odegrał ów pan w kapeluszu stojący na cokole?

Na Krupówkach jeden obok drugiego są sklepy z pamiątkami, kioski z jedzeniem. Ogromna ilość restauracji. Każda z nich oferuje regionalne dania. Na otwartym ogniu pieką mięsa. Zapach rozchodzi się szeroko. "Do kolacji przygrywają kapele góralskie" czytam na drzwiach wielu z nich. Ale jak ktoś woli coś innego, to proszę bardzo. Na Krupówkach jest też McDonald i KFC. Żyjemy w erze globalizacji.

Nieodłacznym elementem "deptaku" czyli Krupówek są konie zaprzężone do bryczek. Czekając na pasażerów głowy wsadziły w worki z obrokiem a dorożkarze w góralskich strojach pogadują, palą papierosy, puszczają dym z fajek, równocześnie rozglądając się za potencjalnymi klientami.

Imponujące jest bogactwo sztuki ludowej. Rozmaitość obrazów na szkle malowanych, rzeźb wymodelowanych w drewnie, tak specyficznych dla sztuki zakopiańkiej, jest oszałamiająca. Mieszkańcy Zakopanego mają zarówno talenty artystyczne jak i handlowe.

Tuż przed dojściem do wyciągu na Gubałówkę mija się ogromne targowisko. Czegóż tam nie ma! Futra, owcze skóry, rękawice, kapcie ze skóry z charakterystycznym wzorem szarotki. Stragany stoją rzędem. Sery owcze, oscypki wędzone (które się nie ugięły przed regulacjami Unii Europejskiej!), bryndza. Hafty. Wyroby z drewna. Bogactwo pomysłów, piękno sztuki ludowej zachwycają. Są też liczne stoiska z "importem". Szale tureckie do wyboru i koloru. Wyroby z Indii. "Polskich towarów nie mam bo mi się nie opłaca" - mówi mi sprzedawca. "Te rzeczy u nas drogie. Sprowadzam więc z zagranicy".
Nie pojedziemy dziś na Gubałówkę. Zwarty tłum czeka w karnej kolejce na wejście do wagonika. Dowiadujemy się o mającym się odbyć festiwalu góralskim w Kościeliskiej. Wstępujemy do restauracji, która reklamuje się tym, iż jadali w niej Rafał Olbrychski i Gustaw Holoubek.

5 maja 2007, sobota

Nasza willa zapełniła się nowymi gośćmi. Jest zimno (10 stopni Celsjusza), pochmurno i deszczowo. Wieje wiatr.

Dobry czas na wizyty w muzeach. Historyczne Muzeum Tatrzańskie mieści się niedaleko, przy Krupówkach. Obecny budynek, którego fasadę projektował Witkiewicz posiada ciekawe, bogate zbiory przyrodnicze. Pochodzą one też z kolekcji doktora Tytusa Chałubińskiego, inicjatora budowy muzeum. Powstało w 1888 roku. Mieściło się wówczas w niedużej chacie. Obecny budynek pochodzi z 1913. Fascynujące są eksponaty skamielin z Tatr i Podtatrza przypominające nam iż przed milionami lat tu gdzie spiętrzyły się Tatry szumiał ocean.

Dział etnograficzny ma eksponaty pochodzące z 1889. Ubiory ludowe, hafty, obrazy na szkle. Mieni się tu wszystkimi kolorami tęczy. Rozczulające są obrazy Świętej Rodziny, na których Matka Boska nosi góralską chustę a mały Jezusik góralski kapelusik a święty Józef pyka z fajeczki. Te postaci na "świętych" obrazach, które oglądamy, powstały na wzór i podobieństwo tych, którzy je tworzyli.

Pogoda nieco lepsza ale ciągle zimno. Dochodzimy do Kościeliskiej, gdzie znajduje się jeden z oddziałów muzeum - willa "Koliba". Jest to pierwszy dom w Zakopanem zaprojektowany przez Stanisława Witkiewicza dla ziemianina Zygmunta Gnatowskiego. Otwarto tu elegancki pensjonat. W 1902 zamieszkała w nim przybyła ze Stanów Helena Modrzejewska. Był to, nawiasem mówiąc, jej ostatni pobyt w Zakopanem.

Tego samego roku w "Kolibie" zatrzymała się też część delegacji międzynarodowego trybunału rozjemczego, który zjechał z Gratzu (Austria) na wizję lokalną. Toczył się wówczas spór o przynależność państwową Morskiego Oka. Willa, która została otwarta w 1993, po długotrwałej restauracji, jest wspaniałym przykładem architektury zakopiańskiej. Równie interesujące jest całe wyposażenie wnętrza zaprojektowane przez wybitnego artystę zakopiańskiego Władysława Hasiora. Dom, będący równocześnie muzeum Stanisława Witkiewicza jest pełen interesujących zdjęć bywalców Koliby, przyjaciół obydwu Witkiewiczów. Dowiedziałam się też, iż utrzymanie rodziny w znacznej mierze spoczywało na barkach Marii Witkiewiczowej. To dzięki jej energii i pracowitości rodzina miała zapewnioną egzystencję. Trudno niemal w to uwierzyć, że ani sławny mąż, ani utalentowany syn Stanisław Ignacy zwany "Witkacym", nie byli w stanie zaspokoić potrzeb rodziny. Mąż Stanisław wiele projektów robił darmo, potem ciężko chory wymagał kosztownego leczenia we Włoszech i Szwajcarii, a ekscentryczny i skandalizujący syn długo nie odnosił większych sukcesów finansowych.

Po zwiedzaniu "Koliby" czas na inne turystyczne atrakcje. Jedną z nich w Zakopanem są niewątpliwie restauracje. Na obiad idziemy do Wnuka. Stylowe wnętrze niemal puste, mimo iż ceny nie są wygórowana a pora obiadowa. W jadłospisie kaszanka, kapusta, placki ziemniaczane, żurek, rosół z makaronem, śledzie. Serwują też alkohole. Nie brak wyszukanych koniaków i innych trunków. Są też Żytnia, Żubrówka, Żywiec, Lech. Czyli wszystko tak jak być powinno u wnuka kultywującego dobre polskie tradycje. Pewnie dlatego rodzina Wnuków, od kilku pokoleń prowadząca restaurację, cieszy się dobrą sławą.

6 maja, niedziela

Dzisiaj zaświeciło słońce.

Msza w kościele. Ksiądz poucza swych wiernych o szkodliwości palenia i picia. Mówi o konieczności wyzbycia się zawiści i nienawiści. Ciekawe ilu ze zgromadzonych wiernych go posłucha. Wracamy do pensjonatu.

Włączam telewizor. Dowiaduję sie, że tornada dokonały straszliwych spustoszeń w stanach Kansas i Oklahomie. W Iraku bez zmian; dalsze liczne śmiertelne ofiary. W Polsce podczas długiego weekendu zginęło na drogach sto osób a tysiąc zostało rannych. Zamknięto linową kolejkę na Kasprowy Wierch. Oddana została do remontu. Dziesięć lat temu tą kolejką na Kasprowy wjechał Jan Paweł II. Już wtedy bano się czy coś się nie stanie. Czas na remont był najwyższy. Nowa kolejka będzie dopiero za sześć miesięcy.


No cóż, na Kasprowy już tym razem nie wjedziemy Dzień spędzamy dość leniwie. Spacerujemy pod Reglami. Obserwujemy kierdel owiec na hali. Oglądamy Giewont z daleka, foografujemy imponującej urody pasącego się kozła pod Wielką Krokwią.

"O halo górska! Oczy omdlały z zachwytu
twój widok rozpieśni duszę i roześni
i marzyć na twym łonie zielonym bezkreśniej
niż tam- na cokole skalnej piramidy szczytu.” - pisał Tetmajer.

Kolejny dzień w Zakopanem dobiega końca. Wracamy do mieszkania. Przez otwarte drzwi balkonu słychać szum potoku i ptaki śpiewające na pożegnanie dnia. Pachnie jaśmin i świerki. Słońce zachodzi. Różowe obłoki płyną nad wierzchołkami gór.

"Świat jest z tysiąca jednej nocy przygód, westchnień, przewidzeń, marzeń i sekretów, świat wniebowzięty w gwiazd wysokich migot, świat dla kochanków i świat dla poetów."
(Kazimierz Wierzyński)

Jutro wybieramy się na wycieczkę do doliny Strążyskiej.

wtorek, grudnia 11, 2007

O, te skarby, te obrazy. Cz.III



<(Dziennik Zakopiański).

7 maja, poniedziałek

Piękny dzień. Błękitne niebo nad głowami. Wyruszamy na "podbój" Tatr.

"Podbój" to lekka przesada. Droga do Doliny Strążyskiej nie jest zbyt wielkim wyzwaniem. Można do niej dojść drogą pod Reglami zaczynającą się od Wielkiej Krokwi. Idziemy przez las, spostrzegamy pasące się w dali stada owiec. Wyglądają malowniczo. Białe kłębki na zielonym tle.

Mijamy znak wiodący przez Dolinę Białego, odpoczywamy na kamieniach, fotografujemy błękitne kwiaty górskiej goryczki. Cieszy nas wszystko. Zapachy, widoki, słońce. Mijają nas inni wycieczkowicze. Zaczął się okres wycieczek szkolnych. Nie brak też taterników. Wielu z nich zamierza wspinać się na Giewont. W dole Strążyski Potok. Dochodzimy do Polany. Stąd rozlega się widok na Giewont. Jeden ze szlaków prowadzący na Giewont jest jeszcze zamknięty. Siadamy na kamieniach nad potokiem. Słuchamy szumu rzeki, drzew, śmiechu mijających nas ludzi, usiłujemy sobie przypomnieć, kiedy to ostatnio byliśmy w Strążyskiej. To było całkiem niedawno, cztery lata temu? A kiedy byliśmy po raz pierwszy? Jeszcze jako uczniowie? E...lepiej nie przypominać sobie. Tyle to lat temu!!! Dzisiaj tu w roku pańskim 2007 czujemy się tak samo jak wtedy! Zadyszka większa? Ale po co liczyć lata?

Wstajemy i ruszamy dalej. Szlakiem, po kamiennych stopniach wspinamy się do wodospadu. "Siklawica" jest nie wielka, ale z pewnością warta zobaczenia. Jest pięknie i...głośno. Nie tylko z powodu huku opadającej kaskady wód ale głównie z powodu głośnych rozmów, śmiechu, nawoływań. W drodze powrotnej z daleka podziwiamy Trzy Kominy i skały Edwarda Jelinka. Ignacy Kraszewski, miłośnik Tatr wspominał przed wiekiem dolinę jako "kraj milczenia i marzenia, a tak piękny". Dzisiaj z pewnością napisałby to trochę inaczej. Czasy się zmieniły Panie Ignacy...Strążyska nic nie straciła na swojej urodzie, ale w naszej pamięci krajem milczenia z pewnością nie zostanie. Do Zakopanego wracamy autobusem.

8 maja, wtorek

Dzisiaj znów pochmurno. Wybieramy sie do "Atmy", domu, w którym czas jakiś mieszkał i tworzył Karol Szymanowski. Pamiętam "boje" Jerzego Waldorffa o tę wille. Pomysł odkupienia domu i urządzenia w nim muzeum kompozytora zrodził się przed wojna, ale dopiero w 1967 roku sprawa ruszyła. Muzykolog Zdzisław Sierpiński zaapelował do ministra kultury a kilka dni później o tym samym mówił w radiu Jerzy Waldorff. On stworzył "Komitet akcji Atma". W przededniu 30 rocznicy śmierci Szymanowskiego rozpoczęła się wielka akcja. Po wielu tarapatach i dzięki ogromnej aktywności społecznej zebrano pieniądze i wykupiono dom od właścicielki Zofii Walczakowej.

Zakopane i "Atma" w 2007 roku przeżywają swoje wielkie dni. Rok ten w Polsce i świecie ogłoszono rokiem Szymanowskiego. Ale w dniu, w którym zwiedzamy muzeum jest cicho i spokojnie. Muzyka Szymanowskiego towarzyszy nam przy zwiedzaniu. Liczne gabloty ze zdjęciami. Rozpoznaję twarze Staffa, Tuwima, Kasprowicza, Iwaszkiewicza, Szymanowskiego. W jednym z pokoi fortepian, na którym grał, w gabinecie trochę książek, głównie pisanych przez przyjaciół, z którymi spotykal się w Zakopanem, modlitewnik i duże zdjęcie Amerykanki Ireny Warden Cissadini. Otrzymał od niej stypendium pozwalające na utrzymanie się w okresie, kiedy nie miał stałej pracy. Jej zadedykował "Harnasiów". Jest to jeden z nielicznych utworów Szymanowskiego prawdziwie zwiazany z Tatrami i zawierający elementy muzyki góralskiej. Premiera odbyła się w Pradze. Potem wystawiono "Harnasi” w Paryżu i w Hamburgu. Balet Szymanowskiego w Polsce pokazano dopiero rok po jego śmierci. Czy trzeba to komentować? Czy to zaskakujące?

Przed wyjściem kupuję małąksiążeczkę "Przewodnik - Zakopiańskim Szlakiem Karola Szymanowskiego" Macieja Pinkwarta, byłego kustosza Muzeum Szymanowskiego.

Ulewa tak gwałtowna, jak tylko może być w górach, powoli przechodzi. Idziemy zobaczyć "Czerwoną Karczmę", dom, w którym mieszkał Stefan Żeromski.

Wieczorem oglądamy program poświęcony rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem niemieckim. Stare "jak swiat" piosenki budzą nostalgię.

9 maja, środa

Pogoda kiepska. Zimno. Idziemy na Koziniec. Najpierw wspinaczka pod górkę, potem schodzimy w dół. Już widać dom do dziś zwany "Cyrankiewiczówką". Nazwa pochodzi stąd, że bywał tu Józef Cyrankiewicz, gdyż willa po wojnie została przejęta przez państwo i należała do Rady Państwa. W roku 1981, została oddana właścicielom. W zabytkowym dworku mieści się oddział muzeum Tatrzańskiego. Trafiliśmy na Wystawę Kobierców Wschodnich. Kobierce, między innymi z Iranu, Kaukazu, Turcji, zachwycają swą urodą. Równie pasjonujące są dzieje kolekcji. Profesor weterynarii Włodzimierz Kulczycki, Rektor Akademii Weterynarii we Lwowie zacząl gromadzić kobierce i tkaniny wschodnie z początkiem XX wieku. Pasję ojca (i zbiory) przejął syn Jerzy, profesor archeologii klasycznej. Nierzadko przeznaczał na swoje kosztowne hobby niemal cała profesorską pensję. Kolekcja przeżywała, wraz z jej właścicielami, dramatyczne dzieje. Po zajęciu Lwowa przez Armię Czerwoną, Kulczyccy (Jerzy i Anna) zdołali uciec do Warszawy. Udało się zabrać cenną kolekcję liczącą 200 dywanów, kilimów, makat. Cud to prawdziwy. Kiedy wybuchło Powstanie i płonęła Warszawa, dywany schowane pod podłogą w ich mieszkaniu, przetrwały. Kilka z nich nosi "blizny" po bombie, która jednak szczęśliwie nie wybuchła. Trudno uwierzyć! Pani Anna Kulczycka, żona Jerzego po jego śmierci dalej opiekowała się pozostała częścią kolekcji. Jeszcze w 1965 roku część tzw. "kobierców dworskich" sprzedali Kulczyccy muzeum Wawelskiemu. Pozostałe pani Anna przekazała Muzeum Tatrzańskiemu w 1977.

Mamy szczęście, bo akurat w czasie kiedy jesteśmy w Zakopanem prezentowane są Kobierce Wschodnie. Dowiedzialiśmy się że kobierce z kolekcji wystawiane są tylko na kilka miesięcy a potem poddawane są restauracji. Muszą "lezakować. Wymagają bowiem specjalnych warunków dla ich przechowywania.

10 maja, czwartek

W niezbyt urodziwej kamienicy pomalowanej na żółto, na pierwszym piętrze jest muzeum Kornela Makuszyńskiego. Mieści się w małym, skromnym mieszkanku. Autor "Koziołka Matołka”, "O dwóch takich co ukradli księżyc" ("oby tylko na tym poprzestali", słyszę komentarz jednego ze zwiedzających) czy "Panny z mokrą głową" spędził tu wiele lat swego twórczego życia. Na ścianach wiszą zdjęcia rodzinne, obrazy Zofii Stryjeńskiej, portrety rodziców żony Makuszyńskiego. Na półkach stoją napisane przez niego ksiażki. Wzruszająca to była wizyta. To było trochę tak jak spotkanie z kimś dawno nie widzianym, a przecież bliskim. Kiedy pytam ucznia zakopiańskiej szkoły czy był w mieszkaniu pisarza, patrzy na mnie za zdziwieniem i potrząsa głową. "Nie, nie byłem tam nigdy. A gdzie to jest?". Widać "Pani od polskiego" nie ma czasu na takie wypady. Realizuje program nauczania.

Po obiedzie idziemy do muzeum sztuki Hasiora. Ożywają we mnie wspomnienia z czasów, kiedy o Hasiorze było bardzo głośno. Zdobył uznanie za granicą i w kraju. Potem oskarżano go o schlebianie wladzy. No cóż...Jego słynne "Ptaki płonące", procesje w górach z charakterystycznymi chorągwiami, nawiązywanie do tradycji religijnych... Teraz część jego prac zgromadzono tu w tej ogromnej hali. Ekspozycja oszałamiająca. Lustra odbijają światło płonących świec, i wielkie przerażajace w swej wymowie rzeźby - kukły, chorągwie. Hasior nawiązywał niejednokrotnie do dramatycznych wydarzeń wojny. Czarny wózek dziecinny wysypany ziemią a w niej ustawione krzyżyki i świece. Wrażenia nie da się opisać slowami. By przeżyć, trzeba to zobaczyć. Ten wózek z czarną ziemią złożył Artysta w hołdzie dzieciom Zamojszczyzny. Tutaj każda rzeźba to symbol, to dramat. Hasior podobno sam zdążył zaprojektować ekspozycję, tuż przed swoją śmiercią. Zmarł w lipcu 1999 roku. Pani, która pilnuje galerii znała Artystę. "To był miły, skromny czlowiek".

11 maja, piątek

Dzisiaj na Harendzie. Przyjechaliśmy autobusem. Od przystanku idziemy piechotą w kierunku domu Poety. Mijamy rozległą łąkę, w dali widać małą kapliczkę i cmentarz. Po kilku minutach dochodzimy do zabytkowego kościoła. Tuż obok jest dom Kasprowiczów, stanowiący oddział Muzeum Tatrzańskiego. Dom położony na wzgórzu nad płynącą w dole rzeką Zakopianką. Z werandy wchodzimy wprost do pokoju z dużym okrąglym stołem z wiszącą nad nim lampą. Jest coś autentycznego w tym mieszkaniu. Panuje tu jakaś dobra, ciepła atmosfera. Wydaje się, że za chwilę wyjdą nas powitać właściciele domu Jan i Marusia Kasprowiczowie. Prócz nas grupa uczniów z Torunia słucha opowieści o Janie Kasprowiczu. Przewodniczka wskazując na mały obrazek na ścianie recytuje sonet Poety;

Chaty rzędem na piaszczystych wzgórkach;
Za chatami krępy sad wiśniowy;
Wierzby siwe poschylały głowy
Przy stodołach, przy niskich obórkach.

Płot się wali; piołun na podwórkach;
Tu rżą konie, ryczą chude krowy,
Tam się zwija dziewek wieniec zdrowy
W kraśnych chustkach, w koralowych sznurkach.

Szare chaty! nędzne chłopskie chaty!
Jak się z wami zrosło moje życie,
Jak wy, proste, jak wy, bez rozkoszy...

Słuchamy historii życia poety urodzonego na Kujawach w ubogiej rodzinie, ktory doszedł do wysokiej pozycji Rektora Uniwersytetu Lwowskiego, był członkiem poetyckiej i artystycznej "cyganerii", przeżywał osobiste dramaty, by w końcu osiąść na Harendzie z żoną Rosjanką poznaną we Włoszech, wierną, oddaną tworzyszką ostatnich lat Jego życia. Oboje spoczywają w grobowcu zaprojektowanym przez Stryjeńskiego, obok domu, w którym mieszkali.

W drodze do przystanku autobusowego wstępujemy do pięknego drewnianego kościoła. Fotografuję dzwonnicę, kapliczkę, ołtarze. Kiedy kończę widzę, że obok mego męża stoi mały, może dziewięcioletni chłopak. Chce byśmy go wzięli pod opiekę, "bo dziewczyny mnie kopią". Przed nami widzę trzy dziewczynki, pewnie też w jego wieku. "A ty przypadkiem ich nie zaczepiałeś?" pytam. "E...nic nie zrobiłem. Tylko kopnąłem jedną w dupę" odpowiada szczerze. Nie wiem czy mam "moralizować". Wobec wulgarności z jaką spotykamy się na każdym niemal kroku (literatury i sceny teatralnej nie wyłączając) wiem, że dziecko powtarza to co słyszy dookoła. Nasza rozmowa toczy się dalej. "Co robi twój tata? "Tata jest księdzem”. A może "popem"? - pytam. "Tak", zgadza się natychmiast. Oczywiście zmyśla. "Masz rodzeństwo? - pytam. "Tak, dziewięć braci i sióstr". Pytam o imiona. Wymienia bez zająknienia. Rozstajemy się. Kiedy autobus nadjeżdża widzę go znów na drodze z kromką chleba. Nie wiem, kiedy ten chłopak zmyślał a kiedy mówił prawdę. Ciekawe co z niego wyrośnie? Ba, nie jest to jedyne pytanie jakie zadaję sobie, podczas swej podróży po Polsce, które pozostanie bez odpowiedzi.


--------------------------------------------------------------------------------

sobota, grudnia 08, 2007

O, te skarby, te obrazy. Cz.IV




(Dziennik Zakopiański).

Jest sobota 12 maja. Około 11 tej wychodzimy do pobliskiego przystanku autobusowego. Zamierzamy dojechać do Doliny Kościeliskiej. Wg. rozkładu jazdy czas oczekiwania będzie krótki. Ale w rzeczywistości okazało się, że jest inaczej. Busików jest wiele, ale żaden z nich nie jedzie do Kościeliskiej.
Po długim oczekiwaniu zaczynamy się niepokoić. Nawiązujemy rozmowę z „wyglądającym na miejscowego”, który właśnie pojawił się na przystanku. Dowiadujemy się, że do Kościeliskiej można złapać autobus nie tu, a koło dworca.

Straciliśmy sporo czasu, i nie po raz kolejny przekonaliśmy się, że nie zawsze można wierzyć w to, co „czarno na białym” napisane.

Zastanawiam się jak sobie radzą cudzoziemscy turyści, którzy nie znają polskiego, a więc się „nie dopytają”?

Wsiadamy w autobus jadący do dworca. I tu trzeba czekać. Kierowca musi zebrać komplet pasażerów. Jest to może i logiczne, tylko... Ale okazuje się, że jeden z autobusów kursuje wg. określonego rozkładem czasu. Idziemy więc zobaczyć stojący nieopodal pomnik „Ognia”. Wzniesiono go w Zakopanem kilka miesięcy temu. Pierwotnie miał być w Nowym Targu. Ale tam było zbyt wiele protestów. No cóż, historia naszej Ojczyzny zawsze była trudna. „Ogień” był jednym z jej „kontrowersyjnych” bohaterów.

Busik, który zabierze nas do Doliny Kościeliskiej zapełnia się. Odjeżdżamy. Po drodze fascynujące widoki, piękne, bogate zakopiańskie wille.

Przed wejściem do Parku Narodowego sporo ludzi. Głównie wycieczki, choć nie brak i indywidualnych turystów. Po drodze mijamy dorożki. Góral oferuje przejażdżkę na Ornak za 150 złotych. Po chwili obniża do 100. Ale nie korzystamy także i z tej zniżki. Idziemy piechotą drogą wytyczoną pomiędzy wysokimi górami porosłymi niebotycznymi świerkami. Dzień jest słoneczny, więc widać skrzące się wierzchołki gór pokryte śniegiem. Idziemy wzdłuż potoku, nad którym gęsto porosły złociste kaczeńce. Na naszej drodze bacówka. Wstępujemy. Gaździna siedzi na ławce i przygląda się mężczyźnie, który wędzi oscypki nad otwartym ogniem. Chata pachnie dymem. „Czy mogę panią sfotografować”? „A rób pani. Wszyscy ze świata robią mi zdjęcia. Czuję się jak jako gwiazda z Holywuda” - odpowiada i śmieje się. Oboje są włascicielami 200 owiec, ale pastwisko należy do Parku Narodowego. „Wygraliście bitwę o oscypek z Unią Europejską” - mówię, przypominając sobie owe pamiętne boje o „patent”, a wcześniej o możliwość eksportu słynnego tatrzańskiego przysmaku. Wychodzimy.

Po drodze minęliśmy kapliczkę zbudowaną dla górników wydobywajacych w Kościeliśkiej w XIX w. rudę srebra.

Po kilkugodzinnej wędrówce zawracamy, wstępując do znajdującej się tuż za bramą Parku restauracji „Złoty pstrąg”. Miło, czysto, przyjemnie, niezbyt drogo i smacznie. Jemy na dworze pod wielkim parasolem, siedząc przy sosnowym stole. Zajęliśmy miejsce z widokiem na kilku dorożkarzy popijających piwo, na ciemnozielone smreki i na wysokie góry.

* * *

Powrót autobusem.

Z autobusu wysiadamy na ulicy Kościeliskiej, przy najstarszym zakopiańskim kościółku. Obok niego jest cmentarz. Jest tu 500 grobów (wg. Wikipedii), w tym połowa z nich to groby wybitnych Polaków i zasłużonych dla miasta.

To miejsce trzeba odwiedzić skoro się jest w Zakopanem.

Ten cmentarz jest jak wielka księga historii nie tylko Zakopanego.

Jest miejscem, gdzie odnajdujemy ślady polskiej dramatycznej historii. Przypomina o tym symboliczny grób Bronislawa Czecha zamordowanego w Oświęcimu, grób rozstrzelanej przez Niemców kurierki Heleny Marusarzówny i jej brata, zmarłego w 1993 roku, żołnierza AK, legendarnego kuriera w czasie II wojny światowej, mistrza polskiego narciarstwa, Stanisława.

Cmentarz na Pęksowym Brzyzku jest najstarszą nekropolią Zakopanego założoną staraniem księdza Józefa Stolarczyka.

Na cmentarz wchodzi się przez bramę przypominajacą włoskie bramy cmentarne. Jak mi powiedziano zaprojektował ją Stanisław Witkiewicz.

Mijamy groby Stefana Zwolińskiego, fotografa Tatr, Marii Witkiewiczowej, który jest równocześnie symbolicznym grobem jej syna, Stanisława Ignacego Witkiewicza (Witkacego).

Przed kilkunastu laty odbyła się uroczystość sprowadzenia prochów Witkacego z ukraińskiej wsi Jeziory do Polski. Miało to miejsce w 1988 roku. Jednakże kilka lat potem - chyba w 1994 - okazało się jednak, że to nie On. Jedni twierdzili, że to zwłoki rosyjskiego żołnierza, inni, że szczątki młodej kobiety. Kiedy te wieści dochodziły do mnie z Polski, pomyślałam, że nawet po śmierci Witkacy zakpił z Rodaków.

W głębi, za grobem Marii Witkiewiczowej, jest skromna, niewielka mogiła Jana Pęksy, fundatora cmentarza. Nazwa pochodzi od jego nazwiska. Podarował on mieszkańcom Zakopanego piękny kawałek ziemi, ów „ brzyzek”, co w gwarze góralskiej oznacza urwisko nad potokiem. Nieopodal grób Karola Makuszyńskiego a na nim płonące świeczki i świeże kwiaty. Pamiętają tu o nim. Może przeszła przed nami jakaś szkolna wycieczka?

Zatrzymuję się nad gróbem Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Zmarł w Warszawie w 1940 roku ale przeniesiono go tutaj i zbudowano mu wielki grobowiec. Obok Poety groby Orkana, Sabały, Stryjeńskiego, Stanisława Witkiewicza.

Jan Kasprowicz również spoczywał na tym cmentarzu przez siedem lat aż do czasu, kiedy wybudowano wielkie mauzoleum tuż przy Jego domu na Harendzie.

Pod murem cmentarnym stoi skromny grób z żelaznym krzyżem. Na nim jest tabliczka z nazwiskiem „Piłsudski” i dopisek, z którego wynika iż utonął w Sekwanie. Nie znalazłam żadnej informcji o tym człowieku. Kim był, co robił, w jakich okolicznościach zginął. Kto jego kości złożył tu, w Zakopanem na „brzysku”? Czy ma związek z naszym narodowym bohaterem Józefem Piłsudskim?

Może ktoś z Czytelników mojego „dziennika” pomoże rozwiazać zagadkę?

Kończymy naszą wizytę na Pęksowym Brzyzku. Tuż przy bramie mijamy grobowiec znanej i wielce zasłużonej dla miasta rodziny Chramców. Zmarły w 1939 roku dr Andrzej Chramiec niedawno doczekał się swego pomnika. Stoi przed Magistratem. Wcześniej ufundowano tablicę, na której widnieje napis „Założycielowi największego i najbardziej renomowanego zakładu leczniczego w Zakopanem, wójtowi Zakopanego w latach 1901-1906, reformatorowi i orędownikowi naszej ziemi w 65. rocznicę śmierci w dowód wdzięczności mieszkańcy powiatu tatrzańskiego”.

* * *

Dzień dobiega końca. Słońce oświetla góry otaczające miasto. Po wizycie na cmentarzu uparcie powraca w myślach łacińskie powiedzenie „Memento mori”. Na Pęksowym Brzyzku jeszcze częściej przychodziło inne, przypisywane Horacemu: „Non omnis moriam”. Przecież spoczywający tam, za życia stworzyli dzieła, dzięki którym żyją do dziś. I będą żyć tak długo jak będziemy czytać ich wiersze, podziwiać kunszt malarski czy rzeźbiarski, pamiętać o nich.

Równocześnie nie możemy zapominać innego powszechnie znanego wyrażenia „Carpe diem”.

Ileż razy sobie to uświadamiam? Tak, trzeba korzystać z dnia, cieszyć się nim, tak długo, jak to jest możliwe. Bo „naśmiawszy się nam i naszym porządkom, zamkną nas w mieszek, jak to czynią łatkom” o czym kilka wieków temu pisał Jan Kochanowski.

* * *

Do „Willi Karpaty” wracamy przez Krupówki. Z licznych restauracji dobiega góralska muzyka, kuszące zapachy, wabią interesujące wystroje wnętrza.

My nie damy się „zwieść”. Planujemy dzisiejszy wieczór spędzić w „Bąkowej Zohylinie” przy ulicy Józefa Piłsudskiego. Tam gra kapela, dają dobre jedzenie. Wynieśliśmy stamtąd dobre wspomnienia z poprzedniego pobytu w Zakopanem. I tym razem nas nie zawiedli.

Szczególny rarytas to wspaniały pachnący chleb ze smalcem ze skwarkami. Kto dziś to jeszcze pamięta?

Wracamy do domu pod wygwieżdżonym niebem. Jest piękie i nastrojowo. Jaka szkoda, że zostało nam już tak niewiele czasu w Zakopanem. A jeszcze tyle mamy planów.

Nęci wyjazd kolejką na Gubałowkę (koniecznie!). Z wyprawy do Morskiego Oka także niepodobna zrezygnować. A jakże można nie odwiedzic i podumać w pustelni Świętego Alberta, wstępując tam w drodze na Kalatówki?

O, te skarby, te obrazy. Cz.V





(Dziennik Zakopiański).

O zapachu choinek, pustelni i deszczu.

Ostatnia opowieść o podróży doTatr w 2007.

Mój „Zakopiański Dziennik” został w Michigan. Jestem teraz na wyspie w południowo - zachodniej części Florydy. Zielono tu, słonecznie, ciepło a zbliża się Boże Narodzenie, które już pewnie na zawsze kojarzyć mi się będzie ze śniegiem.

W tym roku 22 listopada przypadało święto Dziękczynienia, amerykańskie Thanksgiving, więc natychmiast po nim zaczyna się myśleć o Bożym Narodzeniu. Wystarczy włączyć radio i już słychać „We wish you a Merry Christmas” i zaraz po tym reklama: samochodów, „dajpersów”, kosmetyków, proszków do prania. Ciekawe czy teraz w Polsce też już tak jest?

Przed sklepami pojawiły się prawdziwe świerkowe choinki. Pachną pięknie, bo słońce je ogrzewa i zapach igliwia jest intensywny. Tak pachniały choinki, które każdego roku przywożono z lasu do domu moich rodziców kilka dni przed Wigilią. Tak pachną srebrne świerki, zasadzone przez mego męża przed naszym domem w Michigan. Taki zapach miała choinka na placu przed Bazyliką Świętego Piotra w Rzymie. Przywieziona została przez polskich górali Janowi Pawłowi II. Tak pachnialy świerki w Tatrach, kiedy tam byłam kilka miesięcy temu.

* * *

Tatry! Władysław Ludwik Anczyc (1823-1883) pisał

„Hej za mną w Tatry! W ziemię czarów,
Na strome szczyty gór.
Okiem rozbijem dal obszarów,
Czołami sięgniem chmur.

Ponad przepaście nasza droga,
Odważnie, bracie mój!
Od ludzi dalej - bliżej Boga
Ha, już jesteśmy - stój!”

Są w Tatrach takie miejsca, których zapomnieć nie sposób. Stoimy nad Morskim Okiem. To jezioro, w którym przeglądają się szczyty gór je otaczających, ma niezwykłą barwę, która zmienia się z każdą chwilą; niekiedy lustro wody bywa szare, szmaragdowe, zielone, czarne. Nie sposób więc opisać jakie jest rzeczywiście.

Otoczone jest wysokimi górami. Jedna z nich to Mnich. Przypomina profil zakonnika w nasuniętym głęboko na głowę kapturem. Legenda głosi, iż to mnich z klasztoru, znajdującego się do dziś po Słowackiej stronie Tatr, zaklęty został w kamień. Była to kara za to, że uwierzył iż może zbudować maszynę latającą i polecieć nad Morskie Oko, gdzie pojawiała się piękna dziewczyna. Za namową szatana poleciał, ale kiedy osiągnął cel, rozpętała się burza a on zamieniony został w głaz. Inna legenda głosi, że to młody zakochany chłopiec został zaklęty za karę za to, iż „zbeszcześcił” zakonny habit. Otóż ów ubogi młodzieniec, zakochany wzajemnie w bogatej dziewczynie przybrawszy habit zdecydował się na porwanie, wiedząc iż jej ojciec nie wyrazi zgody na ich związek. A dziewczyna? Podobno umarła z rozpaczy a jej duch krąży nad jeziorem. Morskie Oko otocza wiele legend. Jedna z nich mówi o tym, jakoby miało być połączone z Adriatykiem. Ciekawa jest też prawdziwa historia tego miejsca. Pomiędzy Galicją a Węgrami, już pod koniec XIX wieku toczył się spór graniczny o prawa własności. Sąd polubowny w Gratzu (Austria) w 1902 przyznał Morskie Oko na własność Galicji (a więc Polakom). Podobno na tę wspaniałą wiadomość sławny aktor Ludwik Solski zaśpiewał

„Jeszcze Polska nie zginęła
Wiwat! Wiwat Plemię lasze
Słuszna sprawa górę wzięła
Morskie Oko nasze”

Morskie Oko budzi i budziło zachwyt artystów. Wielu z nich ma i miało świadomość, że nawet największy geniusz nie potrafi odtworzyć piękna Natury. Adam Asnyk twórca poematu „Morskie Oko” pisał

„O wielki poemacie natury, któż może
iść w ślad za twych piękności natchnieniem wieczystym?
Kto uchwyci poranku wzlatującą zorzę
i zapali rumieńce na niebie gwiaździstem?

Zaś Władysław Tarnowski, inny poeta XIX wieczny, tak opisywał Morskie Oko:

„Coraz to więcej skały ścieśniają ścian biodra,
Czarna dzicz, naga - i ponura coraz bardziej,
Ciasno, duszno - pod górę, góry coraz bardziej
Leżą na drodze - nagle -
Błysła szyba modra!
Rozsunęły się skały, wokoło granity -
(...) niebo cichych fal pieści błękity -
Jest chwila, gdzie w naturze święto - jak w kościele,
Grają zdroje i drzewa, milkną burzy szały,
A cisza po niebiesiech gwiazdy swoje ściele...
Morskie Oko to Tatrów dusza zwierciadlana -
Patrzcie! teraz jest taka chwila!...

Na kolana!

Stojąc u stop schroniska nad Morskim Okiem, w towarzystwie innych turystow, licznych wycieczek szkolnych nie mam komfortu bycia „sam na sam z Naturą”, jaki niewątpliwie mieli cytowani powyżej poeci. Oni byli tu zanim nastąpił turystyczny zalew Tatr. A my? Przyjeżdżamy tu masowo autokarami, mikrobusami odjeżdżającymi spod dworca w Zakopanem, własnymi samochodami. Zatrzymujemy się u bram Tatrzańskiego Parku Narodowego i stamtąd albo wspinamy się w górę, albo wsiadamy na wielkie wozy zaprzężone w konie. Miejmy nadzieję, że nie zadepczemy Tatr. Jan Paweł II podczas jednej ze swych pielgrzymek do Polski spotkał się nad Morskim Okiem z leśnikami i pracownikami Parku. Nakazał im by dbali o piękno, które ich otacza. Dostrzegał zagrożenie dla piękna Natury.

* * *

Kiedy się jest w Zakopanem nie sposób nie odwiedzić słynnej Gubałówki. Przez Krupówki dochodzi się do stóp wzniesienia, do kolejki, która w ciągu kilku minut zawozi na szczyt. Gubałówka jest miejscem bardzo popularnym wśród narciarzy i nie-narciarzy. Bycie na Gubałówce od dawna należało do dobrego tonu. Pamiętam jeszcze z odległych czasów tzn. sprzed tak zwanej transformacji,czyli z PRL-u, jak w okresie światecznym pokazywano zdjęcia wypoczywajacych na Gubałówce „przedstawicieli klasy pracującej”. Ilu było owych „pracujacych” a ilu „przedstawicieli” dochodzić nie będziemy, bo nie nasza to rola. Gubałówka wciąż jest atrakcyjna. Rozciągają sie przed naszymi oczyma malownicze widoki. Liczne bary i restauracje mają bogate i urozmaicone menu. „Jak chcesz zjeść na wysokim poziomie odwiedź Gubałówkę” głosiła jedna z reklam (cytuję z pamięci). A piwo Żywiec czy Lech? Smakuja jeszcze lepiej, kiedy z tarasu baru patrzymy na panoramę, jaka rozpościera się przed nami.

Rozliczne stragany mają bogatą ofertę handlową. Znajdziemy tam wszystko; od pięknych ludowych wyrobów po kicz pamiątkarski „Made in China”. Skoro jednak o handlu mowa, to największy odbywa się u stóp Gubałówki, na rozległym placu. Można tam kupić wszystko co komu się zamarzy; od pysznych wędzonych oscypków czy bryndzy, po piękne szale, gustowne futra i kożuchy. Artyzm ręcznie haftowanych obrusów, uroda szydełkowych serwetek, mistrzowsko wykonane swetry, czapki, rękawice budzą podziw a pewnie i grzeszną żądzą posiadania. O tak, Polak a szczególnie Góralka polska potrafi. Tam to widać jak na dłoni.

* * *

Zanim się dojdzie z Kuźnic do Kalatówek mija się niezwykłe miejsce: Klasztor ss. Albertynek i mieszczącą się przy nim chatkę Świętego Alberta.

To miejsce odwiedzał Karol Wojtyła, Metropolita Krakowski. Potem był tu kiedy już był Papieżem.

Podczas uroczystości w Rzymie powiedział o Bracie Albercie:

„Jest to święty o duchowości urzekającej zarówno swym bogactwem, jak i swą prostotą. Pan Bóg prowadził go drogą niezwykłą: uczestnik powstania styczniowego, utalentowany student, artysta-malarz, który staje się naszym polskim "Biedaczyną" (jak św. Franciszek z Asyżu) szarym bratem, pokornym jałmużnikiem i heroicznym apostołem miłosierdzia. (Jan Paweł II, Rzym 6 stycznia 1995).

Adam Chmielowski, późniejszy Święty Brat Albert, urodził się w 1845 roku w okolicach Krakowa. W 14-tym roku życia został sierotą. W 18-tym roku życia był uczestnikiem Powstania Styczniowego. W wyniku odniesionej rany utracił nogę. Udało mu się wydostać do Paryża a po amnestii w 1865 roku wrócił do Warszawy. Obdarzony talentem malarskim rozpoczął studia w Warszawie, a potem w Monachium. W pewnym momencie decyduje się na służbę Bogu. Zakłada zakon Braci Albertynów a kilka lat później sióstr Albertynek. Jego Zakon kieruje się regułami i zasadami zakonu stworzonego przez Św. Franciszka z Asyżu. Brat Albert bez reszty oddaje się służeniu ubogim, chorym, bezdomnym, sierotom, kalekom. Zakłada przytułki, kwestuje na ich rzecz. Przez czas jakiś maluje i sprzedaje obrazy by zdobyć pieniądze dla swych podopiecznych. Pomaga bezrobotnym, wyszukując dla nich pracę.

Słynne są słowa Brata Alberta, że trzeba każdemu dać jeść, bezdomnemu miejsce, a nagiemu odzież; bez dachu i kawałka chleba może on już tylko kraść albo żebrać dla utrzymania życia.
Umarł 25 grudnia 1916 r. w Krakowie w opinii świętości. W 1938 r. prezydent Polski Ignacy Mościcki nadał mu pośmiertnie „Wielką Wstęgę Orderu Polonia Restituta za wybitne zasługi w działalności niepodległościowej i na polu pracy społecznej”.

Pustelnię Świętego Brata Alberta na Kalatówkach z kaplicą Świętego Krzyża zaczęto budować w 1898 na terenie ofiarowanym przez hrabiego Władysława Zamoyskiego. Stanisław Witkiewicz był podobno współtwórcą projektu. Od 1902 roku zamieszkały tu siostry Albertynki.

Poniżej kaplicy jest mały domek. Mieści się tu mała cela z wąskim drewnianym łożkiem, w której mieszkał brat Albert.

W Pustelni, a właściwie w owej chatce spędziliśmy czas jakiś. Dziwne, niezwykłe jest to miejsce. Jan Paweł II podczas beatyfikacji Siostry Albertynki Bernardyny powiedział: „Stańmy w zadumie nad tym miejscem, gdzie wśród surowego piękna gór dojrzewały do świętości te dwie postacie, których dewizą życiową była dobroć na miarę codziennego chleba”.

Byli to Adam Chmielowski, popularny i utalentowany artysta malarz, i Bernardyna Jabłońska, wierna współpracowniczka i kontynuatorka dzieła jego miłosierdzia.

* * *

Opuściliśmy Pustelnię by powędrować na Kalatówki. Pięknie tam. Siedzieliśmy na ławce przy schronisku mocno zaniedbanym, ale ciagle funkcjonującym. Przed nami w dole była rozległa zielona łąka. Gdyby udało nam się tu być kilka tygodni wcześniej byłoby jeszcze piękniej. Wtedy gdy kwitną krokusy nie widać łaki; jest jeden wielki kolorowy krokusowy dywan.

Nad nami zaczęły pojawiać się chmury. Postanowiliśmy wracać do Kuźnic. Schodziliśmy w dół i usłyszeliśmy pierwsze grzmoty. Za chwilę lunęło. Ulewa się nasilała. Zasłona deszczu utrudniała zejście. To co było przed chwilą drogą, zamieniało się gwałtownie w potok. Trwało to jeszcze kilkanaście minut i nagle, tak jak się zaczęło, tak ustało.

Na niebie pojawiła się wielka kolorowa tęcza. Znak nadziei. Obietnica spełnienia marzeń. Jakich? Może kiedyś i o nich opowiem.

KONIEC

Więcej zdjęć z pobytu w Zakopanem Autorka zamieściła na stronie:
www.picasaweb.google.com/Ki4pelc/ZakopanePolandMay2007

piątek, października 12, 2007

Jesien w moich lasach




Spotkalem we snie Sokratesa

Tadeusz Chabrowski, poeta, filozof, teolog, optyk, działacz i animator polonijnego życia kulturalnego, opowiada w swych wierszach o tym co myślą i czują rośliny.
Skąd wziął się pomysł? Jak twierdzi Autor stało się to podczas palenia suchych liści, badyli i traw na polu w Pensylwanii. Patrząc na płonące ognisko Poeta usłyszał “pewnego dnia ich niedoopisania głośny "krzyk". Niemowlęce kwilenie przypiekanych w ogniu liści i gałązek. Przez tygodnie nie mogłem uwolnić moich uszu od tej skargi.”
Wielu z nas paliło ogniska ale czy poza trzaskiem gałązek a czasem syczeniem mokrej trawy uslyszeliśmy coś co przypomina “krzyk”?
Rośliny z “Zielnika Sokratesa“ nie tylko “krzyczą”.
One cierpią, cieszą się, myślą, rozważają sens istnienia, boją się umierania, wyznają potrzebę miłości. Są jak ludzie, jak każdy z nas.
Poeta nadał im cechy ludzkie, obdarzyl je taką wrażliwością jakiej niekiedy my jesteśmy pozbawieni.
Personifikacja jest bezsprzecznie najbardziej charakterystyczną i najczęściej użytą formą wyrazu poetyckiego, którą posłużył się Poeta. Stanowi cechę przeważającej części wierszy zgromadzonych w “Zielniku Sokratesa”.
Autor nie stroni też od innych figur stylistycznych. Posługuje się zaskakującą metaforą (“poligon nieba”), licznymi intrygującymi porownaniami i zaskakującymi epitetami (“grubouda pietruszka”).

W przedmowie do wyboru wierszy ze swego najnowszego zbioru poezji (zamieszczonych w “Swiecie Nasz” www.swiecienasz.com) Tadeusz Chabrowski pisze: “Mój zielnik opowiada o uczłowieczonych roślinach, które nie są ani ślepe, ani głuche, które doskonale zdają sobie sprawę z krotkotrwałości swojego losu. Potrafią cieszyć się każdym fragmentem chwili ("Mak"), ale w tym samym czasie, chcą wiedzieć "dlaczego jest raczej coś niż nic" ("Zagorzałka wiosenna"). W tym ogrodzie prawie każda z przywołanych do życia roślin, próbuje znaleźć swoje miejsce w przyrodzie, próbuje zdefiniować swój stosunek do przetrwania“.

W “Zielniku Sokratesa ” ułożonym przez Poetę “znalazłam” rośliny, które wydawały mi się znane. Okazało się jednak, że znałam je zaledwie z nazwy i wyglądu. Nie wiedziałam iż pospolity perz, którego wprawdzie “nie stać na filozoficzny patos” czy “stoicką sprawiedliwość“ bądź też “tragiczną piękność przydrożnej róży” może być tak “ludzki”w swym pragnieniu wyrażenia tego co najważniejsze (…) na wietrze nucę piosenkę o przetrwaniu…”

Teraz po lekturze wiersza Chabrowskiego plewiąc perz dojrzę iż rzeczywiście jego “bladoszare rozłogi” przypominają włosy “pokutujących anielic”.

Bławatek zwany tez chabrem, zapamiętany przeze mnie z dzieciństwa, z wyjazdów na wieś, jawi się w poezji Tadeusza Chabrowskiego jako Filozof obawiający się by “sens trwania na planecie nie wyparował”, zastanawiający się nad “swoim miejscem w czasie”, ubolewajacy iż nie udało mu się “wtargnąć w tajemnice gleby” . To już nie skromny, błekitny kwiatek rosnący w zbożu, to głeboko myślący Analityk mający nadzieję, że “gdzieś daleko za horyzontem jest takie miejsce,
gdzie razem z ptakami i rybami,
pogiętymi uchwytami do walizek i przepalonymi żarówkami
składuje się na pólkach, na zielonym papierze
zwiednięte kwiaty i badyle”.
W jakim stopniu bławatek jest personifikacją Autora a może i Czytelnika tej poezji? O czym rozważa Mak z “Zielnika Sokratesa”?
“Gdybym miał na nowo planować życie
stawilbym czoło podstępnemu przemijaniu”
buńczucznie oświadcza kwiat znany ze swej wiotkości i krótkiego żywota. Czy my także nie chcielibyśmy stawić czoła PRZEMIJANIU?
Problem upływania czasu, starości, śmierci pojawia się w wierszu “Rabar“.
“Zimne deszcze popsuły moje samopoczucie
w zgrubiałych kłączach reumatyzm,
epileptyczne skurcze jak u świetego Wita (…)”
Jeszcze w połowie maja znakomicie zapowiadała się moja przyszłość(…)
Dbałem o zdrowie i płciową wstrzemięźliwość,
(…) moje serce jak oszalałe wyło z uciechy.
Starość jest klęską butwiejącej imaginacji,
Komórki i ideały znikają, wesołe barwy kwiatów gasną, umiera sie
Ze łzami w oczach na nieśmiertelność”.
O zmienności świata “myśli” też czarna porzeczka:
“Gubię się, wiednę z przygnębienia.
Heraklit miał rację, nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki, zakwitnąć dwa razy tym samym kwiatem.
Z nietrwałych widm rzeczy lepię świat,
Z głębi wnętrza krzeszę iskrę chwili,
która przeminie (…)

Piękne są wiersze Tadeusza Chabrowskiego. Mądre, głebokie, niekiedy zabawne, niekiedy przejmujące. Raz po raz pojawia się w nich motyw zadumy nad losem, fascynacja naturą, ironia, żart. Poeta-filozof zadaje pytania uniwersalne, choć nie on mówi a jego “alter ego”- rośliny z “zielnika”. Abstrakcja miesza się z rzeczywistością, w której żyjemy. Poezja Chabrowskiego dotyka spraw ważnych. Znaleźć w niej można akcenty moralistyczne: “(…) bądź sam ze sobą uczciwy,
nie lękaj się czerwonego połysku miecza,
od jadowitych uczuć niech cię broni
zdrowy rozsądek i miłość,
która jest odtrutką na otchłanie nienawiści”

Zadziwiający jest ten “Zielnik Sokratesa”. Z jednej strony głeboko filozoficzny, niekiedy sprawiajacy wrażenie, iż wszechstronnie wykszałcony Autor chce oszołomić czytelnika swą erudycją, z drugiej zaś strony prosty, zrozumiały, niekiedy przypominający język znany z dziecięcych bajek.
Nie jestem znawcą botaniki. Dla kogoś nieobeznanego z nazwami roślin tytuły wierszy wydają się zabawne. Oto fragmenty spisu treści:
“Zagorzałka wiosenna”, “Poziewnik piaskowy”, “Niepokalanek pieprzowy”(używany w medycynie ludowej na wzrost męskiej potencji), ”Popłoch pospolity”, “Bodziszek cuchnący”, “Szczyr roczny”.
Każda z tych roślin ma nam coś do powiedzenia, ma własne problemy i własne spostrzeżenia. Zadziwiające jak uniwersalne są to problemy.
Zycie rośliny (Arcydzięgiel) bywa tragiczniejsze niż życie człowieka “ludzie mogą osładzać sobie życie
mitami, legendami i liturgią, wiarą w nieskończenie szczegółowe przekazania;
Ja ze swoją przeklętą makroskopią
widzę w kropli wody jezioro,
w mżawce porannej deszcz kamieni,
w dołku pod miedzą straszliwą przepaść (…)

Myślę o Autorze jako człowieku szczęśliwym. Być może jestem w błędzie. Ale jeżeli ktoś, kto mieszka w Nowym Jorku na Greenpoincie, często zwanym “polskim gettem”, może jeszcze usłyszeć o czym mówią rośliny i rozumieć ich język, musi być człowiekiem niezwykłym.
W przewodniku “Literatura polska XX wieku. Przewodnik encyklopedyczny“(Wydawnictwo Naukowe PWN 2000) znalazłam życiorys Tadeusza Chabrowskiego.
Suchy, zwięzły i formalny. Moją uwagę zwrociły kierunki studiów, które obierał; od filozofii tomistycznej i teologii poprzez polonistykę na uniwersytecie na obczyźnie w Londynie, kulturoznawstwo w Filadelfii, literaturę i filozofię na uniwersytecie warszawskim, socjologię na uniwersytecie w Nowym Jorku. i wreszcie zaczął poznawać tajniki optyki, która pozwoliła mu na prowadzenie własnego zakładu optycznego.
A twórczość poetycka?
“Debiutował w 1962 roku w “Tygodniku Powszechnym” publikował w Więzi, Kulturze paryskiej, Wiadomościach, Oficynie Poetów.
Wydał tomiki wierszy “Madonny’ (Londyn 1964), “Lato w Pensylwanii” (Londyn 1966), “Drewniany rower”( Nowy Jork 1988), “Drzewo mnie obeszło”(1973), “Wiersze” (1975), “Panny z wosku” (Lublin 1992).
Chabrowski otrzymał m in. nagrody Z. Polkowskiej-Szkaradzińskiej, (1964), Fundacji im. Kościelskich (1965), prezydenta Częstochowy (1990), amerykańską nagrodę World of Poetry Press (1990)”.
Wydał też w Polsce “Miasto nieba i ziemi”, “Gałaź czasu” “Kościół pod słońcem”. “Zielnik” ukazał się w Polsce nakładem Wydawnictwa Akademii Rolniczej w Lublinie.
Wydaje się jednak, iż tytuł zbioru jest nieco mylący. Nie zapowiada całego bogactwa poetyckich i filozoficznych treści. “Zielnik”w potocznym rozumieniu kojarzy się ze starannie ułożonymi wysuszonymi kwiatami i trawami. A przecież w “zielniku” Chabrowskiego mamy też rabarbar, cebulę, czarny bez, egzotyczne karczochy, ba nawet chrzan.
Wszystkie rośliny są u Chabrowskiego pełne życia, pulsują sobie tylko znanymi pasjami, i pragnieniami. Choć z drugiej strony to przecież nie jest zwykły zielnik, to jest “zielnik Sokratesa”.

**
Interesujące jest życie Tadeusza Chabrowskiego i bogaty jest jego dorobek poetycki.
Przypuszczam, iż podobnie jak ja, tak i inni Czytelnicy Jego wierszy zadają sobie pytanie, czy doświadczenia zdobyte podczas wojennego dzieciństwa, długiej emigracji, lat studiów, działalności w kręgach polonijnych znalazły odbicie w Jego poezji? Trudno przypuszczać, że może być inaczej.
Ale czy Poeta WIE wszystko o świecie, w ktorym żyje? Czy z pewnością WIE co myśli, co czuje każda napotkana roślina? Czy my czytelnicy WIEMY?
Być może odpowiedź na to pytanie dał poeta w ostatnim wierszu umieszczonym w “Zielniku Sokratesa” (“Czarny bez”)
“Chyba już wiesz, że nic nie wiesz i nikt nie przybliży ci znaków, magicznych liczb objaśniających wszechświat (…)
Zadne słowo pozlepiane ze sylab, przegrodzone przecinkiem jak kiełkiem lub kropką,
nie jest w stanie opisać zawiłych mechanizmow życia, niepokoju drżącego na osice listka”.
“Scio me nihil scire” powiedział grecki mędrzec, Sokrates. Czy Poeta chce nam to przypomnieć, powtarzając za filozofem to sławetne “Wiem , że nic nie wiem” ?


Ryszarda L. Pelc

/tekst publikowany w miesieczniku Panorama Polska , Edmonton, Kanada Vol. 13, No. 8 (142) Sierpień 2005/

niedziela, września 30, 2007

Pod zimowym niebem Prowansji (wspomnienia z przeszlosci)



W pierwszej połowie stycznia roku 2002 zamknęła swe podwoje wystawa malarstwa
“ Van Gogh and Gauguin . The Studio of the South”.
Barbara Mirecka, koordynator tej wystawy w Instytucie Sztuki w Chicago, w rozmowie z Danutą Peszyńską (Dziennik Związkowy 26-28 pazdziernik 2001) , powiedziała iż ostatnie zamόwione obrazy dotarły do organizatorόw 10 września, a więc jeden dzień przed zamachem terrorystycznym na Stany Zjednoczone.
Mimo poważnych komplikacji organizacyjnych, mimo , zmniejszonego, w pierwszych dniach, napływu zwiedzajacych, wystawa cieszyła się dużym powodzeniem .
W ostatnich dniach przed zamknięciem nie dla wszystkich starczyło biletόw wstępu.
Zgromadzone na wystawie dzieła van Gogha i Gauguina pochodziły z okresu ich pobytu w Arles.
* * *
Arles, francuskie miasto nad Rodanem , liczące dziś około pięćdziesiąt pięć tysięcy mieszkańcόw, ma bogatą przeszłość.
Początki tego miasta założonego przez Grekόw, sięgają VI wieku przed Chrystusem. I przez długi czas Arles bylo ważnym ośrodkiem kulturalnym , ekonomicznym a w Sredniowiecznym religijnym. Potem jego rola malała i stalo się poprostu jednym z prowincjonalnych, rolniczych miasteczek Prowansji.
Dziś Arles znane jest z upraw ryżu, winnic, ogrodόw, oliwek, hodowli kόz i owiec , bykόw i koni.. Jest także ważnym ośrodkiem turystycznym i kulturalnym Prowansji. Odbywają się znane ze swej atrakcyjnosci doroczne Festiwale z okazji Wielkiej Nocy , kiedy można emocjonować się , najatrakcyjniejszym punktem programu, corridą.
Jednakże Arles jest znane z innych powodόw. To tu miało powstać wymarzone przez Van Gogha “Studio Południa” . Udał się ten zamysł połowicznie. Na wezwanie zjawił się tylko Gauguin, ale wspόłpraca artystόw trwała zaledwie kilka tygodni.
Ale mimo to ten okres przeszedł do historii światowego malarstwa.
Najlepszym tego potwierdzeniem była otwarta we wrześniu ub.r. wystawa w Instytucie Sztuki w Chicago. Zgromadzono 135 obrazόw obu artystόw , liczne rysunki i listy .
Wystawę “Studio Południa” obejrzałam w dzień po jej otwarciu.
Do Arles, gdzie miejsca dzieła te powstawały, pojechałam trzy miesięce potem.
* * *
Wieczόr w Arles. Siedzimy w niedużej hotelowej restauracji .
Trzymamy w ręku karty win zastanawiając się nad wyborem.
Lista win jest długa , jesteśmy skupieni; ostatecznie wybόr wina we Francji jest sprawą niebagatelnej wagi. “O , popatrz “ mowię do męża, jest wino “Van Gogh” .
Polacy mają wόdkę “Chopin”, holendrzy czekoladowy likier “Vermeer”, dlaczego nie miałoby być wina o nazwie “Van Gogh”?
Przykład reklamy. Oczarowac, urzec klienta, nie tylko smakiem ale i nazwą.
Francja korzysta z faktu, że przed ponad stu laty osiedlil się, mieszkał i tworzył tu przybysz z Holandii, artysta, ktόry malował zaledwie osiem lat , a zostawił po sobie ponad tysiąc rysunkόw oraz setki listόw, w ktorych opisywał proces tworzenia swych obrazow . Namalował ich ponad 850 a 200 z nich powstało właśnie, tu w Arles.
Ponad sześćsest listόw napisał do swego młodszego brata Theo, ktory był jego jedyną podporą przez wiele lat. Theo trudnił się zawodowo sprzedawaniem obrazόw; ale nigdy nie udało mu się , poza jednym jedynym ( a I to nie jest pewne), sprzedać obrazόw Vincenta .
Dziś kiedy o obrazy van Gogha ubiegają się największe muzea świata i prywatni kolekcjonerzy , a każdy z nich sprzedaje się za dziesiątki milionόw dolarow , trudno uwierzyć, iż ten Artysta niemal przemierał głodem.
Trudno uwierzyć, iż popełnił samobόjstwo pod wpływem szaleństwa, wywołanego pośrednio (być może) strachem przed beznadzieją nędzy.
* * *
Jak wspomniałam, Arles jest miastem pamiętającym odległe czasy rzymskiego panowania. Pozostały do dziś antyczne budowle, ktore harmonijnie koegzystują z kamieniczkami z pόźniejszych epok, z romańskimi czy gotyckimi kościołami.
Arles jest ruchliwym ośrodkiem turystycznym. Przyjeżdzają tu nawet u schyłku 2001 roku , kiedy z niesłabnącą grozą Swiat wspomina wydarzenia 11 września , nie mogąc w pełni ogarnąć ich przyczyn i skutkόw i zamiera na myśl co jeszcze może się stać. Ale życie biegnie swoim torem. Więc ludzie podrόżują ….
Przyjeżdżają do Arles mimo, że zimowe niebo Prowancji jest szare, od Małych Alp wieje mroźny Mistral , rozległe rowniny są brunatne , winnice opustoszałe , na świecie niebezbiecznie, .
Ciągną tu liczne japońskie wycieczki zbiorowe, zjeżdzają wielbiciele kultury francuskiej.
Tym samym pragnieniem przywiedzeni,przyjechaliśmy i my.
.Oczywiście znacznie lepszym okresem dla zwiedzania jest zapewne lato a wymarzonym wiosna, ale przecież teraz nie jest tak tłoczno a ceny są niższe.
Zresztą, Vincent van Gogh przyjechał do Arles właśnie zimą.
I choć przyjechał tu dla owego cudownego światła , zafascynowany obrazami impresjonistόw, z ktόrymi zetknął się w Paryżu, jakoś musiał pogodzić się z tym , że otacza go pejzaż jeszcze zimowy… Arles 21 lutego 1988 było pod śniegiem, bo była to jedna z ostrzejszych zim w ostanich dziesiatkach lat.
Malarz chyba był z tego zadowolony, bo wydawało mu się, że Arles i jego okolice w śniegu przypominają krajobrazy Japonii. A na ten okres przypadało właśnie jego oczarowanie japońską sztuką. .
Tak więc w pierwszych tygodniach pobytu, nad jego głową wisialy niskie, szare chmury, tak jak ja je widziałam spacerując po placach i wąskich uliczkach Arles.
* * *
W restauracji hotelowej w Arles zamawiamy więc wino “Van Gogh”.
“Czy to nie dziwne? Za życia taki był nieznany, niedoceniony i taki straszliwie ubogi a teraz wszędzie jest jego nazwisko…” mόwię do kelnerki . “O tak, był bardzo biedny, a dzisiaj…” odpowiada, nie kończąc myśli; wszyscy troje wiemy, o co chodzi. “ C`es ne pas juste” dodaje . Tak, to prawda, “to jest niesprawiedliwe…”. Jeżeli jest sprawiedliwość to przynajmniej nie jest rychliwa…
Kelnerka przynosi butelkę wina, na ktόrej widnieje reprodukcja jednego z licznych autoportretόw Vincenta. * * *
Nie wiemy właściwie dlaczego w owym 1888 roku Vincent van Gogh zdecydował się na przyjazd z Paryża do Arles. Być może stało się to pod wpływem lektury Adolfa Daudet , miłośnika prowansalskich krajobrazόw, ludzi , ich obyczajόw i legend, ktόry pisał listy ze starego wiatraka. Być może sprawiła to lektura prozy Emila Zoli .
Może stało się to pod wpływem Paula Cezanne, znakomitego malarza ?
A może poprostu zdecydował się na ten wyjazd do Arles z tęsknoty za czymś nowym, odmiennym od tego co znał ? Może ufność w to, że nowe miejsce pod słońcem Południa zmieni jego życie a jego idee o wspόlnocie artystόw się ziszczą?
Tak naprawdę chyba nikt nie wie , podobnie jak ja, dlaczego Vincent wybrał właśnie Arles…
* * *
Wiem natomiast, że mόj mąż i ja przyjechaliśmy do Arles, zimą 2001 roku bo od dawna chcieliśmy wrόcić , choć na kilka dni , do Prowansji.
Zafascynowała nas już dawno. Byliśmy tam po raz pierwszy latem 1974 roku. Rozbiliśmy wtedy namiot na polu campingowym w Tarascon . Potem jeździliśmy oglądać zachowane dowody chwały i potegi rzymskiego imperium; areny w Arles, Nimes, Orange i wspaniałe gotyckie kościoły , ktόrych frontony zdobią wspaniałe rzeźby świętych . Niestety wielu świętych stoi bez głow; postrącano je podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej.
Kiedy byliśmy latem było upalnie, błekitnie . Zieloność wysokich cyprysόw i cień padajacy od koron ogromnych platanόw , ktόrymi wysadzane są aleje miast i miasteczek były takie jak na obrazach impresjonistόw, a noce nad Rodanem tak gwiaździste jak ta, ktόrą namalowal van Gogh 28 września 1888 roku…
Wiedzieliśmy więc z pewnoscią po co jedziemy do Arles zimą , u schylku 2001 .
Z cała pewnością na ożywienie tego naszego marzenia o “powrocie” do Arles , do Prowansji wpłynęła także obejrzana w Chicago wystawa malarstwa “Van Gogh and Gauguin. The Studio of the South” .
Naszą decyzję o podrόży “za morze” podjęliśmy jakby na przekόr temu co dzieje się na swiecie. Uznaliśmy, że nie należy niczego odkładac na “przyszłość”.
Teraz trzeba korzystac z każdej okazji by pojechać, zobaczyć, przeżyć…Bo przecież nikt nie wie co stanie się za chwilę. “Carpe diem” mawiali Rzymianie… * * *
Ostatni dzień roku 2001 spędzamy w Arles. Na Sylwestra bawimy się w “Atrium”. Jakoś nie zwabił nas “Juliusz Cezar” bo i za drogi i zbyt oficjalny.
“Atrium” wypełnia rozbawiony tłum. Srednia wieku raczej wysoka.
Dekoracja swiąteczna. A na ścianach fotografie białych koni i …głowa byka. Jesteśmy przecież na Poludniu a tu corrida jest rόwnie popularna jak w Hiszpanii. Wspaniałe rasowe czarne byki są tak samo przedmiotem zachwytόw i piękne, białe konie z Camargue .
“A co robi ta bycza głowa na ścianie”, pytam sąsiadki przy stole.
“ To tragiczna ofiara wypadku! We Francji nie zabija się bykόw , tak jak dzieje się to na corridach w Hiszpanii; ale bywają przypadki . Jego śmierć nie była zamierzona…” tłumaczy.
Na innej ścianie, niemal przy wejsciu ogromny napis “Witamy członkόw stowarzyszenia “bulistόw”.
“Bule” należą do najpopularniejszej gry francuskiej “prowincji”, ( a “ prowincją” wg Paryżan jest wszystko co leży poza obrębem Paryża, gdzie też zresztą grają z zapałem w bule) …
Gra w “bule” jest nieodłacznym elementem życia towarzyskiego, sportem, elementem krajobrazu francuskiego. Nawet w te mroźne dni , kiedy szaleje Mistral widzieliśmy starszych panόw ( a także panie- !) “turlających”po placyku wysypanym żόłtym piaskiem metalowe kule…
Przy naszym stole siedzi kilkanaście osόb , nie znamy się nawzajem, większosć chyba jest spoza Arles; ale nie ma cudzoziemcόw poza nami.
Przy stole pozostały tylko dwa wolne miejsca. Ale rychło zostaną zajete przez starszych państwa. Ona jest szczupła i ruchliwa, nieustannie skoncentrowana na partnerze. On siwiusieńki, nieduży, lekko przygarbiony. I kiedy podnosi głowę spotykam jego wzrok. Ma bardzo wyraziste oczy . I już po chwili nabieram przekonania, ze gdzieś widziałam taka twarz. Ale potem moja uwaga skupia się na czym innym .
Idziemy tańczyć.
Orkiestra gra francuskie walczyki, szczupła wysoka piosenkarka śpiewa francuskie przeboje z filmόw i sal dancingowych z lat 60-tych. Podoba nam sie tam rudawa “szansonistka”, ma w sobie coś niezmiernie intrygującego.
W głosie, w wyglądzie. Szczegolnie w wyglądzie. Mała głowa, podłużna twarz, długa szyja , spadziste ramiona; Ma na sobie rόżową bluzkę…
I nagle olśnienie. Alez ta piosenkarka jest calkowicie podobna do modelki Modiglianiego, pozującacej do obrazu “Rόzowa Bluzka”. Ten portret widzieliśmy w muzeum w Avinionie , kilka dni wcześniej. “Niesamowite podbieństwo, aż nieprawdopodobne”.
* * *
Około dziewiątej zaczyna się kolacja; wnoszą niezliczone ilości butelek wina a potem wielorakie dania; nie sposόb ich ani zliczyć ani nazwać. Gatunki wina, rzecz jasna, zmieniano w zależności od serwowanej potrawy .
Ilośc wypitego wina podnosi temperaturę sali, zaczynają się zbiorowe śpiewy i rośnie taneczny zapał w przerwach pomiędzy daniami. Nawet nasi “vis a vis” sąsiedzi tańczą wytrwale , a ja coraz bardziej się upewniam, iz tego siwego pana musiałam gdzieś już widzieć…te oczy, szczupłość twarzy, zarys brody, ostry nos…
I już wiem, ale nie mam odwagi wyznać tego…nawet przed sobą. “Jakieś maniactwo, czy co?” myślę.
Ale wiem na pewno, że ten człowiek jest całkiem, ale to całkiem podobny do Vincenta ; widziałam przecież wiele jego autoportretow a studium do autoportretu z 1887 malowanego w Paryżu przedstawia bardzo podobną twarz. Tyle tylko, że mόj “vis a vis” nie nosi zarostu…
Kiedy zbliża się pόłnoc obsługa na wόzku przywozi wielką makietę prowansalskiego domku. Cały skrzy się światłami . A wraz z wybiciem 12-tej wybuchają fajerwerki ulokowane na tejze makiecie. Wszyscy klaszczą i śpiewają . A po chwili wszyscy wszystkich całują składając sobie noworoczne życzenia. Szampan znόw ku mojemu zaskoczeniu podano już dobrze po pόłnocy.
W Arles zabawa trwała do pόźna tzn wczesnego ranka. My wyszliśmy po trzeciej nad ranem i byliśmy jedni z pierwszych .
Opuściłam salę nie dowiedziawszy się czy mόj sąsiad z balu mial jakieś zwiazki krwi z Van Goghiem czy nie.Może jeszcze kiedyś jakiś badacz życia Vincenta to odkryje, ktόż to wie…

* * *
Kiedy się jest w Arles, nie sposόb nie myśleć o Van Goghu. Czuł się tu chyba bardziej samotny niż gdzie indziej . Jego przyjazd do miasteczka, wzbudził zainteresowanie, ale nie obudził specjalnie przyjaznych uczuć jego mieszkańcόw. Arles było wόwczas małym sennym miasteczkiem. Dla jego mieszkańcόw był człowiekiem z zewnątrz, rudym Holendrem, mόwiącym z obcym akcentem. Tuż po przyjeżdzie odwiedzili go aptekarz i własciciel sklepu spożywczego, obaj malarze- amatorzy, ale to była pierwsza i ostatnia wizyta. Miejscowi artyści zignorowali go.
Udało mu się jednak zaprzyjaźnić z listonoszem , Jozefem Roulin, i jego rodziną. Ich portrety malował kilkakrotnie.
Vincent nie miał wielu okazji do rozmόw, bądź je odrzucał i ograniczał się ledwie do zamawiania dań w restauracji; ale pisał dużo i często listy; do brata, Gauguina, Emila Bernarda (malarza) Toulouse-Lautrec`a ( ktόry nigdy na listy nie odpowiedział). Odwiedzał lokalny burdel. Ale przede wszystkim dużo malowal.
Po jakimś czasie przenosi się z hotelu do wynajętego przez siebie domu mieszczącego się przy placu Lamartin pod nr 2. To tam w “Zόłtym Domu” zamieszkał na krόtko w towarzystwie Gauguina . I tam w dzień wigilijny doszło do dramatycznego zdarzenia , “historycznej” kłotni, w wyniku ktόrej Van Gogh obciął sobie ucho.Nastąpiło ostateczne rozstanie Gauguina z Vincentem. Prόba stworzenia artystycznej wspόlnoty przetrwała zaledwie kilka tygodni.
Dzisiaj przy placu Lamartin nie ma już tego domu. Został zburzony w czasie wojny. Na środku obszernego placu jest ładna fontanna. Przy placu rosną platany, jest piekarnia, na rogu mieści sie Tabak, w ktόrym można napić się kawy, pogwarzyć z przyjaciόłmi przy barze, wypic kieliszek wina czy absyntu no i nawdychać się do zawrotu głowy papierosowego dymu. Z placu rozchodzą się ulice. Patrząc w głab jednej z nich widać wiadukt kolejowy, taki jak namalował go artysta na obrazie przedstawiającym “Zόłty Dom Vincenta w Arles “. Jeżdżą tamtędy pociągi tak jak za czasόw Vincenta.
opuszcza van Gogha . Vincent zostaje pacjentem dr. Rey`a . Dzisiaj w “ Hotel-Dieu” , gdzie leczono Vincenta mieści się ośrodek kultury, noszący imię van Gogha (Espace Van Gogh).
Najbardziej interesujący wydawał mi się ogrόd . Jest dziś taki sam jak był wtedy, kiedy van Gogh go malował. Ogrόd został odtworzony na podstawie obrazu artysty
“ Dziedziniec szpitala w Arles”. Malowany był w kwietniu , mieni się barwami, ja oglądam ten ogrόd tuż przed zapadnięciem zmierzchu w pochmurny, styczniowy dzień. Ale świadomość, że patrzę na te same podcienia okalające dziedziniec, na te same okna dawnego szpitala, takie same krzewy i drzewa oraz mała fontannę jest poruszająca.
Arles dziś pamięta o artyście, ktόremu za życia nie okazało serdeczności. Stworzono fundację, ktόra opiekuje się galerią, gdzie eksponowane są obrazy znanych wspόłczesnych artystόw , członkόw “artystycznej wspόlnoty” . Oni symbolizują ideę van Gogha. Tak więc wydawac sie może, że jego marzenia i jego wizje o braterstwie artystόw, nie poszły na marne .
Z Arles wyjechaliśmy z przekonaniem iż warto było tu wrόcić by na nowo odkrywać ślady przeszłości dalekiej i bliższej . Wyjechaliśmy bogatsi o ożywione dawne wzruszenia , nowe doświadczenia i z przekonaniem, że stare rzymskie przysłowie “Carpe diem” nie straciło nic a nic na znaczeniu. Nawet, jeżeli to wszystko przeżywaliśmy tym razem pod szarym, zimowym prowansalskim niebem.

niedziela, lipca 15, 2007

Weneckie peregrynacje





Josip (Joseph) Brodsky poeta rosyjski, wieloletni mieszkaniec Nowego Jorku, laureat literackiej nagrody Nobla, był wielkim miłośnikiem Wenecji. Przez ponad trzydzieści lat każdego roku zimą przyjeżdżał do tego miasta zbudowanego na lagunie. Tam powstawały jego wiersze. Wenecji poświęcił wiele esejów. W zbiorze “Watermark”(“ Znak Wodny”) zawarł swe wspomnienia i impresje weneckie. Także te ze swej pierwszej wizyty . “Wiele księżyców temu (czytaj: wiele lat temu) kiedy dolar był 870 lirów miałem trzydzieści dwa lata a świat był lżejszy o dwa miliardy dusz (czyt.ludzi)”. Dalej opisuje swoje wrażenia . Znalazł się na stacji Santa Lucia w Wenecji . Jest już po sezonie turystycznym , siedzi więc samotny w barze, obserwuje barmana i kasjerkę, skracając tym oczekiwanie. Czeka na osobę, która miała go spotkać na stacji i odprowadzić do hotelu mieszczącego się przy Akademii (znane muzeum malarstwa weneckiego).
Dalej pisze o ludziach , o spotkaniach z nimi . O swych fascynacjach sztuką włoską i ulubionych miejscach w Wenecji.
W dużej mierze podzielam jego opinie , zachwyty, niepokoje. Wydaje się , że słyszę plusk wody , widzę zielonym mchem porosłe ściany domów nieustannie uderzane falą , liszaje na murach , chodzę po wąskich uliczkach, zaglądam do kawiarni Florian przy placu San Marco, przyglądam się Maurom uderzajacym w wielki dzwon na Bazylice.
Teraz siedząc w domu na północy Stanów Zjednoczonych czytając “Watermark”, razem z Brodskim “spaceruję” nad Canale Grande, przechodzę mostami łaczącymi dwa brzegi lądu, zapuszczam się w ciasne uliczki, odwiedzam trattorie .
I wspominam też cmentarz San Michele, na jednej z wysp Wenecji , gdzie Brodski znalazł swą ostanią przystań. Jego prochy zostały przywiezione z Nowego Jorku. Wciąż jeszcze pamiętam dwoje młodych ludzi z Petersburga na głos czytających wiersze Poety nad Jego grobem. Odebrałam to jak jakiś mistyczny znak, że poezja, zostaje żywa mimo, że Artysta odchodzi. Artysta żyje tak długo jak pamięć o nim.
* * *
Po raz pierwszy byliśmy w Wenecji wiele lat temu. Nasz namiot rozbiliśmy na kampingu w Mestre, w pobliżu Wenecji. Do niej wymarzonej, wyśnionej, “wyczytanej” pojechaliśmy już autobusem. Zwiedzanie zaczęliśmy więc od chyba najbrzydszego miejsca w Wenecji czyli od Piazzale Roma , gdzie wysiedliśmy. Ale wtedy we Włoszech wszystko mnie zachwycało: język, ludzie, architektura, sztuka. Po raz pierwszy mogłam zobaczyć to co do tej pory oglądałam tylko w książkach i albumach poświęconych Włochom i włoskiej sztuce. I mimo iż jakość reprodukcji nie była najlepsza, wystarczało, by się w tej sztuce zakochać. Dopiero potem,kiedy zwiedzaliśmy Włochy zorientowałam się jak ubożuchna była moja wiedza wyniesiona z książek. Bogactwo włoskiego kunsztu było nie do ogarnięcia.
Po Wenecji , zbudowanej na 117 wyspach, poruszaliśmy się pieszo i tramwajami wodnymi . Od Ponte Rialto maszerowaliśmy piechotą , pilnując oznaczeń wiodacych do Placu Swiętego Marka. Tysiące gołębi i jeszcze więcej turystów , kawiarniane stoliki i orkiestry zapełniały plac. Dzwięk dzwonów walczył o lepsze z melodiami Mozarta i argentyńskim tangiem. Przed nami lśniły w słońcu ażurowe ściany Pałacu Dożow, lwy świętego Marka , kołyszące się gondole zacumowane u wybrzeża z widokiem na Canale Grande, kościół Santa Maria della Salute. Przed nami rozciągał się widok na wyspę San Gorgio i wieże kościoła San Gorgio Maggiore .
Spędziliśmy kilka dni w prowincji Venetto. I wiedzieliśmy , że trzeba tu chociaż raz jeszcze powrócić. Ale wtedy nie bardzo wierzyliśmy, iż będzie to jeszcze kiedykolwiek możliwe. A jednak byliśmy tam znowu. Dwukrotnie.
* * *
Zapowiadał się piękny słoneczny dzień. Był czwartek , 27 kwietnia 2006 roku . Pociąg z Mariboru w Słowenii, odjeżdżał o ósmej dwadzieścia rano. Na stację w Wenecji (Stazione Ferrovieria Santa Lucia) przyjechał punktualnie. Była godzina czternasta dwadzieścia jeden.
Kiedy wyszliśmy z dworca otworzyl się przed nami widok na Canale Grande, wielką bryłe kościoła, tłum turystów zmierzających do vaporetto . Nasz hotel był niedaleko, mieścił się w dzielnicy Cannaregio przy ulicy Rio Terra san Leonardo. Doszliśmy tam po paru minutach mijając dziesiątki sklepów ze szkłem z Murano, kandelabrami, maskami karnawałymi. Wszędzie lśniło, skrzylo , olśniewało. Dzieła sztuki mieszały się z tandetą, brzydotą i kiczem. W powietrzu czuło się jakieś podniecenie. Być może dlatego, że zewsząd słychać było nawoływania, rozmowy w wielu językach, śmiechy, muzykę. Myślę, że ta ekscytacja była też w nas. Po wielu latach byliśmy znowu w Wenecji. Ach urok mieszkania w Europie. Tym razem od lutego do połowy lipca mieszkaliśmy w Słowenii.
* * *

W Wenecji zamieszkaliśmy w hoteliku przy ruchliwej ulicy. Ale okna pokoju wychodziły na wąziutką, cichą uliczkę. Okiennice sąsiedniego domu były przymknięte, na parapecie stały doniczki z czerwonymi pelargoniami. Na sznurkach zawieszonych pod oknami suszyła się bielizna .
Wisiała tam podkoszulka. Nic nadzwyczajnego, bo suszącą się bieliznę widać w całej Wenecji . Ale na koszulce był napis ITALY! “To jak powitanie”, pomyślałam z żartobliwie . “Jak u Felliniego”.
Przypomiałam sobie filmy Felliniego, bo zanim zobaczyłam Włochy, “ znałam” je z jego filmów.
* * *
Nie rozpakowując walizki , gnani niecierpliwością, ruszyliśmy na spotkanie z Wenecja. Z tą dzisiejszą , ale chyba głownie z tą jaką zostawiliśmy ponad dwadzieścia lat temu. Na przystanku “Ferrovia”kupiliśmy bilety ważne na trzy dni. Popłynęliśmy do jednego z trzech mostów przerzucanych nad Canale Grande; do Rialto. Pamiętałam, z naszego pobytu przed blisko trzydziestu laty, że gdzieś nieopodal był tu targ. “Jest, taki jak wtedy!”. To tu przed laty kupowaliśmy wielkie kiście ciemnych, niemal czarnych winogron i jedliśmy je siedząc na schodach nad wodą. “Popatrz” mówię do męża ” to było tu, w tym miejscu, te same schody”.
Dziwne, że człowiek pamięta takie nieważne zdarzenia. Teraz kierujemy się w stronę Placu Swiętego Marka. Taki sam jak kiedyś. Tyle tylko, że co krok słyszymy polskich turystow. Chodzą najcześciej w dużych grupach; przeważają wycieczki. Wtedy było ich niewielu.
Plac świętego Marka to wielki salon. Zjeżdżają tu turyści ze świata. Stoją, zadzierają glowy przyglądając się symbolowi Wenecji . W tympanonie nad głównym wejsciem widać ogromnego lwa z głową o ludzkim niemal wyrazie .
Trzyma otwartą księgę z napisem ” Pax tibi Marce evangelista meus”. Przed lwem klęczy Doża , władca Wenecji. Jest to kopia oryginalnej rzeźby pochodzącej z piętnastego wieku. Oryginał został zniszczony w 1797 roku na rozkaz Napoleona. Ostała się tylko głowa Doży, dziś znajdująca się w muzeum. Napoleon podbił Wenecję i doprowadził do upadku trwającej od siódmego wieku Republiki Weneckiej.
Lew jest symbolem Sw. Marka, patrona Wenecji , dlatego też rzeźby lwów napotkać w Wenecji można wszędzie. Najczęściej są to lwy uskrzydlone, jak ten na Piazzetta nieopodal Bazyliki.
Bazylika jest z pewnością jedną z najbardziej znanych budowli świata. Jest eklektyczna, zbudowana w stylach bizantyjskim, romańskim, gotyckim i renesansowym, a mimo to emanuje z niej jakaś niezwykła harmonia. Bazylika została wzniesiona w latach 1063 do 1073 jako miejsce dla grobu Swiętego Marka Ewangelisty, którego ciało ( jak głosi przekaz) zostało wykradzione “od niewiernych”) i przywiezione do Wenecji. Na obejrzenie samej fasady bazyliki można poświęcić wiele godzin, ale jej wnętrze jest jeszcze bogatsze. Wszystko tu lśni i błyszczy w momencie kiedy zapalą się światła. Piękno mozajek bizantyjskich jest oszałamiajace zarowno z powodu mistrzowskiego wykonania jak i ilości scen przedstawiających obrazy z życia świętych, ze starego i nowego testamentu. Pod rzeźbą z zielonego alabastru przypominającą zasłonę złożono relikwie Sw. Marka Ewangelisty. Jedno tylko przeszkadza w tej świątyni. Te nieprzbrane tłumy turystów, dziesiątki przewodników oprowadzających grupy, nie pozwalają na moment skupienia, zadumy, refleksji. No cóż Bazylika dzieli los wielu innych znanych miejsc na ziemi. Podobnie jest w Bazylice Swiętego Piotra w Rzymie, w kaplicy na Jasnej Górze w dniu masowych pielgrzymek tzn. niemal codziennie, w Katedrze Notre Dame w Paryżu. I tak jak tam, także i w Bazylice w Wenecji , wiszą ostrzeżenia przed złodziejami.
* * *
Innym “znakiem rozpoznawczym” Wenecji jest Pałac Dożów; Palazzo Ducale. To wspaniałe dzieło architektury z białego i różowego marmuru, delikatne , koronkowe niemal, od wieków było symbolem sławy i potęgi Republiki Weneckiej. Od 12go wieku rezydował tu Doża, mieścił się rząd, sąd i więzienie. To tu więziony był jeden z najbardziej znanych i najpopularniejszych w świecie Wenecjan- Casanowa.
Udało mu się zbiec z tego dobrze strzeżonego więzienia.
Dodam tylko, że prawdziwa historia Giacomo Casanowy jest tak fascynująca, że zostawiam ją na inną okazję.
Wnętrze Pałacu Dożów zapełniają freski, malowidła najsłynniejszych twórcow Szkoły Weneckiej. Trudno znaleźć wolne od malowideł miejsce. W apartamentach Dożów wiszą obrazy Belliniego, Carpaccio, a także Hieronymusa Boscha. Nie brak Tycjana, znakomitego Veronese czy niezmiernie pracowitego i przedsiębiorczego Tintoretto ( jego obrazy zdobią liczne kościoły weneckie). W jednej z sal Pałacu zawieszono 76 portretów Dożów-władców Wenecji. Jeden z nich jednak nie doznał tego zaszczytu. Oskarżony o zdradę przeciwko Republice, został skazany i ściety. Teraz w ramie wisi jedynie czarny welon hańby.
W tej Sali, wydano podobno ucztę na cześć Henryka II Walezego . Było to podczas jego ucieczki z Polski. Walezy wolał objąć tron francuski niż pozostać polskim królem. Królował w Polsce zaledwie jeden rok.
Podczas uczty miał powiedzieć “Gdybym nie był królem Francji, chciałbym być obywatelem Wenecji.”
Henryk II ( we Francji otrzymał numer III) chciał sprawić gospodarzom przyjemność. Francuski król nie mógł przewidzieć iż za niespełna dwieście lat na Korsyce urodzi się chłopiec,który z kaprala zostanie Cesarzem i doprowadzi do upadku Republikę Wenecką a z Francji, uczyni Republikę.
Sfotografowaliśmy się pod “Mostem Westchnień” jak wszyscy niemal, którzy odwiedzają Wenecję.
Potem staliśmy na molo przed Palazzo Ducale przyglądając się wodnym taksówkom odpływającym w stronę wyspy San Gorgio gdzie w krypcie kościoła spoczywają na wieki weneccy władcy.
Przysłuchiwałam się nawoływaniom gondolierów “gondola, gondola”, podziwiając równocześnie niezwykłe kształty tych łodzi, podobnych trochę do instrumentu muzycznego. I myśłałam , że choć upadają republiki, królestwa i cesarstwa piękno pozostaje. Mija czas , upływają wieki a stworzone wtedy piękno trwa. Ale jest to możliwe tylko wtedy kiedy człowiek potrafi to piękno pielęgnować.
c.d.n.