niedziela, października 29, 2006

Listopadowe refleksje



Listopad w polskiej kulturze kojarzy się nierozłącznie z dniem pamięci o zmarłych.
Dzień Wszystkich Swiętych w Polsce jest dniem szczególnym. Polacy przemierzają Kraj z jednego krańca na drugi, nie zważając ani na trudy, ani koszty podróży. Jadą by zapalić świeczki na grobie bliskich, odmówić modlitwę , swą obecnością zaznaczyć iż ‘non omnis moriar’ ma przecież szerokie znaczenie.
Nad cmentarzami polskich miast unosi się zapach wosku i woń chryzantem.
Kiedy zapada noc, niebo nad nimi jarzy się czerwoną łuną, widoczną z daleka.
Ci, którzy odwiedząją groby swych najbliższych zapalają świece także na na grobach tych, których nikt nie odwiedzi. Pod pomnikami pomordowanych w Katyniu, Miednoje, Ostaszkowie i w innym miejscach kaźni płona tysiące zniczy . Pamięta się też o zmarłych na Kresach.
Setki , tysiące zniczy dają świadectwo ciągle żywej pamięci .
Migocą światła świec na Powązkach i na cmentarzach małych polskich miasteczek i wsi.
My, rozsiani po świecie ( z konieczności bądź własnego wyboru), mamy niemal pewność , iz w Polsce także i na grobach naszych bliskich zapłonie małe, drżace światełko. Kwiat postawiony przez jakąs przyjazną dłoń będzie jaśniał w mrokach wcześnie zapadającego, listopadowego wieczoru.
* * *
“Tam jest moja Ojczyzna, gdzie są kości moich przodków” mówią amerykańscy Indianie.
Dla nas więc cały świat byłby tą ojczyzną, bo trudno znaleźć miejsce, gdzie nie spoczywali by Polacy snem wiecznym.
Jestem daleko, za Wielką Wodą , w Stanach Zjednoczonych i nie pojadę odwiedzic grobów swych bliskich ani w dniu Wszystkich Swietych ani w Dniu Zadusznym.

* * *
Moj malutki braciszek zmarł we lwowskiej klinice pediatrycznej, dokąd rodzice pojechali szukać ratunku.
Miał kilkanaście miesięcy. Pochowano go na Cmentarzu Lyczakowskim we Lwowie.
Braciszek nazywał się Rysio. Odziedziczyłam po Nim imię .
Wśród rodzinnych dokumentów, uratowanych z wojennej pożogi , zachowało się zdjęcie ślicznego , dwumiesięcznego niemowlaka i mała wizytówka, na której na odwrocie ktoś wpisał gratulacje z okazji narodzin Rysia. “By nowonarodzony syn był piękny jak Apollo, bogaty jak Krezus , mądry jak Salomon, dzielny jak Piłsudski. Niech szczęście sprzyja i dola pieści” Niestety, piękne życzenia nie spełniły się. Zmarł mając niespełna dwa lata.Zdjęcie malutkiego Rysia i wizytówke przywieźli ze sobą moi rodzice, kiedy przesiedlono ich na “ziemie odzyskane”. Potem ja odziedziczyłam to zdjęcie . Przywiozłam ze sobą do Stanów, jako jedyną pamiątkę po nieznanym mi braciszku.
Tyle rzeczy zostało za nami, zaginęlo na szlaku tułaczki wojennej moich Rodziców na drodze z Kresów, do Polski centralnej, a stamtąd na tzw. Ziemie Odzyskane, ale zdjęcie i ta karteczka się zachowały.

* * *
Państwowy Urząd Repatriacyjny wydał Ojcu nakaz osiedlenia w poblizu Opola.
Ziemie te przypadły Polsce w ramach przesuwania europejskich granic w wyniku porozumień Wielkiej Trójki. W Teheranie, a potem w Jałcie zapadły decyzje na mocy, których moi Rodzice nigdy nie odwiedzili grobu swego pierworodnego syna.
Ale przynajmniej znali miejsce gdzie Go złożono.
Nie znamy jednak do dziś miejsca pochówku mojej pięknej ciotki Marylki ani jej kilkuletniej córeczki Urszulki. Obie umarły z głodu, wyczerpania , pracy ponad siły. Zostały na nieludzkiej ziemi, gdzies w dalekich stepach Kazachstanu, dokad wywiezione zostały obie z babcią i trójką dzieci. Najmłodszy Jureczek, miał wtedy cztery lata. Przeżył . Cudem zapewne. To było w lutym, a zima była ciężka tego pamiętnego roku wywózek. Jurka spotkałam kilka lat temu, podczas swej wizyty w Polsce. On przyjechal po raz pierwszy po wojnie. Mieszka w Anglii od czasu, kiedy jako kilkunastoletni chłopiec wraz z innymi polskimi dziećmi z sierocińców w Indiach , został przeniesiony do Anglii. Nie zapomnial języka ojczystego, w mieście, gdzie mieszka jest wielu Polaków emigrantów wojennych.
On nigdy nie odwiedził grobu swojej Matki i siostry. Nie wie też, gdzie pochowano jego ojca, zgładzonego bestialsko przez NKWD zaraz na poczatku wojny .
* * *
Nie byliśmy w lasach Miednoje, gdzie najpewniej pochowano Ojca mego męża. Ostatnie dni życia spędził w obozie w Ostaszkowie. Oficjalna wiadomość o tym, że został rozstrzelany przyszła do nas o Stanow 13 grudnia 1991 roku. Pamiętam ten moment, kiedy w ręku trzymałam białą kopertę przysłaną z Moskwy. W kopercie był list, napisany odręcznie. A w nim sucha informacja o tym kiedy i z czyjego rozkazu rozstrzelano polskiego jeńca wojennego Pelca Stanisława. Dowiedzieliśmy się też jaki numer nosił rokaz rozstrzelania Ojca.
* * *
W tym roku, podobnie jak w poprzednich latach , swego długiego już pobytu w Ameryce , zamiast chryzantem , kupiłam cukierki dla dzieci z okolicy.
31 października po zachodzie slonca będą łomatać w drzwi z zawołaniem “Trick or Treat” .
Ale pamięcią będę wracać do Polski , gdzie jak zawsze w Dzień Wszystkich Swiętych zapalone świece rozjasniają wieczorny mrok. Wśród nich będzie też znicz postawiony na grobie moich rodziców. Zapalą go moi przyjaciele.

czwartek, października 19, 2006

Wyspa Marco






Marco , nasza wyspa szczesliwa


Temperatury w słońcu sięgają zapewne 45 stopni Celsjusza. Na plaży rozłożyli się amatorzy kąpieli słonecznych, mimo, że o tej porze dnia najlepiej i najzdrowiej, schronić sie w cieniu drzew a jeszcze lepiej zanurzyć się w chłodzie klimatyzowanego mieszkania.
Posłuszna tym ostatnim zasadom siedzę na zacienionym balknie .
Z niego rozlega się widok na zielony, świeżo wystrzyżony trawnik i rosnące na nim wysokie palmy kokosowe.i typowe dla pejzazu Florydy “Cabbage Palms” ( sabal palmetto) .
Patrzę na tonące w kwiatach krzewy hibiskusów i oleandrów . Za tą tropikalną rozpasaną barwnością rozciąga się rozległa, zalana słońcem, niemal biała plaża. Tuż nad wodą pod kolorowymi parasolami rozłożyło się kilkanaście osób, około dwudziestu, trzydziestu być może. Widzę też kąpiących. się. Z daleko jawią się jak małe ciemne punkty
Przyjemnie zanurzyć się i pławić się w chłodniejszej nieco od powietrza słonej wodzie.
Jest cicho, leniwie i dobrze.
Po chwili obraz ożywa. Na horyzoncie pojawia się biały żagiel , potem nadpływa łódż holująca wielki ogromny kolorowy spadochron. Jakiś amator silnych wrażeń, uczepiony do niego, wygląda z odległości jak malutka kukiełka.
Na trawnik, blisko mego balkonu zlatuje stadko białych egretów. Po niebie szybuje samotny pelikan i znika równie nagle jak się pojawił. Wypatruję też delfinów, które niemal codziennie pojawiają się w pobliżu brzegu.. Ale dzisiaj ich nie widać.
Przede mną zieleń stojących w bezruchu palm, biel plaży i szmaragdowo- zielone wody Zatoki Meksykańskiej.
Jeszcze jeden piękny dzień na Marco,największej spośród dzisięciu tysięcy wysp ukształtowanych przez piasek i wody Zatoki Meksykańskiej.
* * *

Od wielu już lat , tuż po zakończeniu roku akademickiego, opuszczamy nasz dom w Michigan i wyruszamy w “SWIAT”.. Niekiedy ten świat jest odległy i i dla nas egzotyczny, kiedy indziej znajomy i swojski. W ubieglym roku była to podróż do Chin, w tym, sentymentalna wizyta w Polsce..
Ale po każdym powrocie, nieodmiennie, od dzięsięciu już lat , resztę wakacji spędzamy na Florydzie, na jej południowo zachodnim wybrzeżu , na wyspie Marco.
Polecil kiedyś to miejsce nasz znajomy, pomógł nam wynająć na wyspie mieszkanie.
I od tamtego czasu przyjeżdżamy tu dwa razy w roku; jesienią na krótko i latem.na kilka tygodni.
Latem, zaczyna się napływ turystow w rejony gdzie mieszkamy, w pobliżu jeziora Superior. Przyjeżdżają na północ, uciekając od upałow południa .
A my, jakby na przekór rosądkowi, a już z pewnością na przekór ogólnie pzryjętym schematom wyjeżdzamy na “naszą wyspę”.
“Na Florydę? Jedziecie na Florydę? Jak wytrzymacie tam te upały ?” pytają nieodmiennie znajomi. I na nic się zda tłumaczenie, że na Marco łatwiej znieść upał, bo można się schronić się przed nim Na plaży pod parasolem, w wodach zatoki, w basenach, i w klimatyzowanych mieszkaniach .
Lubimy spędzać tu lato. Na Marco jest teraz mniejszy ruch i nie ma problemow z parkowaniem w cieniu drzew a niekiedy tuż pod drzwiami wejściowymi do każdego niemal sklepu. Latem na wyspie mieszka około12 tysięcy , zimą ta liczba jest niemal trzykrotnie wyższa.
Ale żadne nasze argumenty nikogo nie przekonywują. Na Florydę , uważają, jeździć należy tylko zimą, w “sezonie” . Ale my nie podporządkujemy się schematom, i cieszymy się urodą naszej tropikalnej wyspy , latem cichej i prawie opustoszałej.

* * *
Lot samolotem z jednego końca Stanow na drugi zajmuje kilka godzin .
Podróż samochodem z naszego malutkiego półwyspu w Michigan
( Keweenaw Peninsula) na wyspę w Zatoce Meksykańskiej na Florydzie, trwa niemal tydzien. Ale oboje lubimy te wyprawy .
Podróż to nieśpieszna, połączona z wizytami u przyjaciół , postojami w przyjemnych hotelach, gdzie mamy czas na miły relaks podczas kąpieli w hotelowych basenach i na poznawanie lokalnych przysmakow.
Taka podróż samochodem z północy na południe Stanów , odbywana wielokrotnie, jest nieodmiennie pociągająca
Na upartego można by było tę trasę przejechać w trzy dni albo np. poruszać się tylko po jednej drodze US 41 , która zaczyna sie na naszym pólwyspie, tuż obok naszego domu i biegnie aż do Naples, czyli w pobliżu “naszej” wyspy. Być może kiedyś warto będzie podjąć taką probę i przejechac ponad 3000 kilometrów nie opuszczając starej drogi US41 ?
Kto wie, może w przyszłości, kiedy zechcemy spędzić w podrózy jeszcze więcej czasu? Ale wtedy może być ciekawiej niż na autostradach. Droga US 41 prowadzi bowiem przez miasta .

* * *

Tak więc 7 lipca zostawiamy za sobą nasz dom, nasze malutkie miasteczko,błekitne niebo, łagodne wzgórza, przepiękne lasy i rozlegle tafle błekitnych jezior . Przejeżdżamy przez blisko kilkukilometrowy słynny , imponujący most Mackinac łaczący dwie części Michigan.
Spędzamy dwa sympatyczne dni w towarzystwie przyjaciół .
Jedziemy przez stan Ohio, gdzie wzdłuż autostrad jak okiem sięgnąc rośnie na polach dorodna kukurydza. Kentucky wita nas widokiem łagodnych wzgórz, zielenią łąk na ktorych pasą się piękne, rasowe konie.
W tegorocznej podróży deszcz a niekiedy gwałtowne burze towarzyszyły nam często.
Padało w Ohio. Grzmiało wokół a błyskawice przecinały niebo gdziekolwiek się spojrzało.Lało jak z cebra w Tennessee . Wycieraczki nie nadążały a Smoky Mountains pokrywala gęsta zasłona deszczu . Kiedy ulewa minęła wszędzie jak okiem sięgnąć z gór unosiły się mgły przypominające dymy uchodzące z kominów domostw.
Georgia witała nas na przemian promiennie słonecznie i rzęsiscie ulewnie.
A mimo to wszystko szło zgodnie z planem. Fakt iż zatrzymujemy się w tych samych miejscach na postój lub na nocleg sprawia, że nawet pokonując odległość ponad trzy tysiące kilometrow jesteśmy “u siebie”.
A kiedy zatrzymujemy się już na nocleg w Valdoście, w Georgii wiemy, że następną noc spędzimy już na Marco.

* * *
W Smithsonian Institution w Waszyngtonie, jednym z cenniejszych eksponatów jest figurka kota “ Key Marco Cat”. znaleziona na Marco.Według znawców przedmiotu, ta mała rzeźba jest najstarszym wykopaliskiem znalezionym na terenie Ameryki.
.Przez wieki żyli tu Indianie Calusa, zajmujący się rybołóstwem. Jednakże ślad po tym plemieniu dawno zaginął. Po nich przyszli Seminole, którzy mieszkają na tych terenach do dziś.
Zapoczątkowanie “bialego” osadnictwa na wyspie pod koniec XIX wieku przypisuje się W.T. Collierowi i jego żonie Barbarze. Przypadek zdarzył iż znależli się na wyspie i zdecydowali się tu zamieszkać. Zbudowali swój dom na wyspie z budulca przywiezionego z lądu. Dom drewniany zbudowany z takim poświęceniem spłonął po trzech miesiącach od jego ukończenia.Ale nie zmusiło ich to do opuszczenia wyspy.
Collierowie zbudowali szałas z drzewa i liści palm. Utrzymywali się z uprawy i handlu kapustą, którą sprzedawali na Key West. Po jakimś czasie jeden z ich synów zbudował na wyspie hotel , ktory przetrwał aż do lat 1960-tych.
W 1922 r. na wyspie pojawił się Barron Collier (zbieżność nazwisk przypadkowa) i wykupił znaczną część wyspy. Kiedy umierał w 1939 roku zostawił łacznie 900 tysięcy akrów ziemi, 12 hoteli na Florydzie, a także firmę telefoniczną.
Barfieldowie , inny pionierski ród, hodowali na wyspie ananasy a w 1908 roku otworzyli też swój hotel.
Dalszy rozwój osadnictwa na wyspie nastąpił po zbudowaniu fabryki przetwórczej .Fabryka jednak została po jakimś czasie zamknięta.
Zakończył się bezpowrotnie jeden z etapów zasiedlania wyspy zwanej kiedyś San Marco. Po owych pionierach została jednak pamięć , a główne ulice miasteczka na wyspie noszą dziś ich nazwiska .Nazwa tutejszej szkoły przypomina Tommie Barfield, pełną ofiarności nauczycielkę i incjatorkę budowy szkoły na Marco.
W latach powojennych na Marco była baza wojskowa i wyrzutnie rakietowe, które usunięto w latach pięćdziesiątych na skutek protestów ze strony Kuby.

* * *
Kolejny okres w historii wyspy zaczyna się w początku lat. 60-tych XX wieku.
Bracia Mackle zafascynowani urodą niemal dzikiej, tropikalnej wyspy zrozumieli że jest to nadzwyczajna okazja do zbudowania tu miasta , które stanie się pożądanym miejscem zimowego wypoczynku.
Ich projekt był dowodem wyobraźni, odwagi jak i przejawem znajomości ludzkiej natury.
“Każdy marzy o raju na ziemi i każdy nań zasługuje “ myśleli zapewne przedsiębioczy bracia. Swe doświadczenia w budowie takich osiedli zdobywali już na Florydzie wcześniej m.in. w Miami , Port Charlotte, Pampano Beach i w wielu innych.
Na Marco, wyspie pełnej mokradeł, porośniętej mangrowiem i palmami, gdzie komary stanowiły zagrożenie zdrowia a nawet życia, postanowili zbudować kurort. Miały tu powstać hotele, osiedla luksusowych domów, ale też takie, które dostępne by być mogły dla kieszeni przeciętngo mieszkańca tego kraju. Projektowano tu przystanie dla łodzi, pola golfowe, ba, nawet lotnisko. Bagna miały zamienić się w kanały napełnione czystą wodą..
Wyspę bracia Mackle kupili od potomków Colliera za siedem milionów dolarów. Z dzisiejszej perspektywy kupili ją “za bezcen”. Ba, wręcz trudno dziś w to uwierzyć, kiedy pojawiają się w prasie lokalnej ogłoszenia typu “Sprzedam mieszkanie w kondominium. Cena dwanaście milionów dolarów”.
A ja śpieszę zapewnić, iż nie jest to najwyższa cena jaką można zapłacić za ów własny kawałek “ziemskiego raju” na wyspie .

* * *
Jest pogodny, słoneczny niedzielny poranek, 27 lipca 2003 roku..
Jak każdego dnia, mój mąż i ja odbywamy “rytualną” przejażdżkę rowerową po wyspie. Jest cicho i spokojnie. Mijamy domy pobudowane nad wodnymi kanałami. Przycumowane do brzegu stoją jachty; jedne imponująco duże i luksusowe, inne małe i skromne ale dające zapewne taką samą radość pływania . “Navigare necesse est” mawiali Rzymianie.
Barwnie tu wszędzie i kolorowo. . Porządnie, schludnie, bogato , pięknie.
Soczysta zieleń zadbanych trawników, srebrysto-zielone liście palm poruszanych nikłym podmuchem wiatru, cytrusowe drzewa z bogactwem zielonych jeszcze o tej porze owoców , egzotyczne, pokryte kwiatami krzewy w mijanych ogrodach, pozwalają zapomnieć o istnieniu innego świata , tego rzeczywistego z troskami codziennymi, ciężką pracą, niepokojami , chorobami, biedą, rozpaczą.
Wiemy, że ten świat prawdziwy i reczywisty nie jest tak bardzo odległy od tej “wyspy szczęśliwej”choć istniejącej naprawdę, ale też jakby trochę wymyślonej..Nie, nie przeze mnie, ale przez tych, którzy zdecydowali, że “każdy zasługuje na swój kawałek ziemskiego raju”.
Tyle tylko iż w latach 60-tych to miejsce było znacznie, znacznie mniej kosztowne. Ale czy w RAJU ( nawet ziemskim) wypada mowić o pieniadzach?

środa, października 18, 2006

Jesien


Ryszarda L. Pelc

Jesień, czas smażyć powidła.

Zapach opadłych liści szeleszczących pod stopami, aromat usychających traw, nieśmiały lot zagubionego motyla, krzyk gęsi kanadyjskich odlatujących do sobie tylko znanych miejsc, mówią mi, że lato się skończyło.
Na tle zieleni sosen i świerków na przeciwległym wzgórzu czerwone plamy klonów i złocistych brzóz. W przystani pozostały nieliczne okazałe jachty i małe łodzie ale i one wkrótce znikną.
Nad srebrem połyskującym jeziorze przelatują białe mewy.
Jesień , już znowu jesień- uświadamiam sobie, próbując zdjąć pajęczynę, która zaplątała się we włosy przyniesiona nagłym podmuchem wiatru.
“Babie lato” …nie, nie, tutaj u nas “Indiańskie lato”.
* * *
Jesień oznacza dla mnie czas smażenia powideł. Tradycyjny, domowy rytuał. Upływał czas, zmieniały sie miejsca , w którym byl nasz rodzinny dom ale ten zwyczaj pozostał.
Kiedyś moja babcia smażyla śliwy w ogromnym kotle tylko do tego celu przeznaczonym . Zapach rozchodził się po okolicy i mieszał z aromatami buchającymi z sąsiednich ogrodów. Ten dom, ten ogród zostały daleko nad rzeką, “gdzie szum Prutu , Czeremoszu Hucułom przygrywa”.
Ja znam go tylko z opowieści . Wybuchła wojna. I już nie było smażenia śliwek. Babcia wraz z córką i kilkorgiem wnucząt ( najmłodszy chłopczyk miał cztery lata) została wpakowana do bydlęcego wagonu i wywieziona do Kazachstanu. Podzieliła los Polaków z Kresów. Na zesłaniu walczyła o przetrwanie swej rodziny. Nie całkiem się Jej to udało.
Wyjeżdżając z wojskami Andersa zostawiła na nieludzkiej ziemi grób córki i siedmioletniej wnuczki.
Do domu nad Prutem nikt z nas nie wrócil.Nigdy. Nic nie uratowało się z tamtego domu. Jako jedyny dowód, że istnial rzeczywiście , został tylko mały świstek papieru. Jest to dokument wydany przez Państwowy Urząd Repatriacyjny: “poświadcza się, że…”
Ale najważniejsze było to, iż moi Rodzice przeżyli, przetrwali. Babcia wrociła po latach do Polski z wojennej tułaczki, która wiodła z Kazachstanu przez Persję ( Iranu) , Palestynę i Anglii.
W nowym domu- na ziemiach, które nazwano odzyskanymi , niedaleko Opola zaczęliśmy nowe życie.
Pamiętam, że chodziłam z mamą na targ. Przeciskałyśmy się pomiędzy furami. Konie stały cierpliwie przeżuwając obrok, od czasu do czasu podnosiły głowy, potrząsały grzywami spoglądały na mnie swymi czarnymi , tęsknymi, mądrymi oczami.
Mama wybierała śliwki na powidła. Najlepsze były takie pomarszczone, po pierwszym, nocnym przymrozku.
Piechotą wracałyśmy do domu. Potem już wszystko pachniało śliwkami. Stały na płycie kuchennej, smażyły się wielkich rondlach i wydawało się, że słyszę ”Puf, puf”…
Gorąca masa po wielu godzinach smażenia gęstniała i stawała się coraz ciemniejsza. By uzyskać właściwy kolor, gęstość i aromat, należało cierpliwie powtarzac proces smażenia przez trzy dni. I wtedy powidła byly gotowe
Po latach zamieszkałam w dużym mieście i już na “własnym”kupowałam śliwki na “Hali Targowej”. Pamiętałam , że na powidła muszą być lekko pomarszczone i ciemne węgierki. Bo nie z każdych śliwek będą dobre powidła. Snułam się pomiędzy stoiskami pelnymi pachnących , czerwonych jabłek i złocistych gruszek. “Bierz kochana. Dobre, słodziutkie” zachęcały sprzedajace. Brałam do ręki szorstkie , niepozorne ale jedyne, niepowtarzalne w smaku szare renety “takie na szarlotkę najlepsze”. Wdychałam zapach antonówek, złotych renet, niedużych szarozłotawych jabłek zwanych “koksą pomarańczową” . Oglądałam dorodne pomidory, lśniące świeżością ogórki i wspaniale kalafiory. Obok leżały patisony, nowość na warzywnym rynku kremowo białe o niezwykłym kształcie. I wreszcie wracałam do domu. Obładowana torbami pełymi śliwek, z koszem warzyw wciskałam się do tramwaju, najczęściej wyładowanego po brzegi. Poddawałam się się wstrząsom, chybotaniu , kurczowo trzymajac się uchwytu w czasie gwaltownego hamowania. Wreszcie wysiadałam z uczuciem ulgi przed swoim “blokiem”. I znowu dom pachniał powidłami
“ O fajnie, śliwki smażysz” wołał od progu mój syn wracający ze szkoły. Cala klatka schodowa pachnie twoimi powidłami”. Pachniało powidłami i jesiennym, domowym szczęściem.

* * *
Od lat z mężem mieszkam w Ameryce.
Teraz kupuję śliwki w dużym sklepie otwartym 24 godziny na dobę przez siedem dni tygodnia . Nie ma tu targu pod gołym niebem, nie ma Hali Targowej. Owoce popakowane, warzywa w plastykowych płaszczykach. Nie ma śliwek węgierek. Są “włoskie”. Dla mnie “substytut” tamtych, ale można się przyzwyczaić. Kupuję. Zakupy robię sprawnie. Nie dźwigam ich. Pracujący w sklepie człowiek odnosi mi je do samochodu i wkłada do bagażnika. . Nie tloczę się w tramwajach bo ich tu nie ma.
Nie ma…nie ma...
Nie ma naturalnie już babci, która miała tyle ciekawych rzeczy do opowiedzenia, nie ma już mamy, która tyle mnie nauczyła. Nie ma tu mego dziecka…Mój syn, który lubił kiedyś chodzić ze mną na plac “Nankiela po sliwki, gluszki i ogolki” kiedy był malutki, dziś już od dawna “wyrośnięty” mieszka daleko. Został z rodziną w Europie. My wyjechaliśmy za Wielką Wodę.
* * *
Drewnianą łyżką ( tą przywiezioną z Polski) mieszam powidła. Mają już własciwą barwę i gęstość. Nabrały takiego jak trzeba aromatu. Mają też smak, choć jednak nie taki, jak naprawdę powinien być. “Gotowe”. Zdejmuję garnek z kuchni, zaczynam wkładać powidła do słoiczków. Słyszę jak z telewizora męski, ciepły głos reklamuje dżemy firmy “Smucker” “If you can taste time…If you can taste memory…”Tak. Trzeba umieć i chcieć “smakować “pamięć .
Może dlatego właśnie w moim polskim domu na amerykańskiej ziemi każdej jesieni unosi się zapach powideł ?

copyright by Ryszarda L.Pelc

Rain in Florida

Rainy Season

Rain, rain, rain
Day by day, day by day
On the sunsets
purple rain.

Melancholy
(Plips,plops,plips, plops)
Comes with rain.
Melancholy is here.
(Drips, drops, drops, drips)
Rain.

Melancholy and rain,
rain and melancholy
Faithful companions
of mine .

Copyright by Ryszarda L.Pelc
Hancock, September 17, 2003

poniedziałek, października 16, 2006

Niezapomniany koniec lata

Hancock, 29 września 2006

Motto: "Pan Cogito przegląda czasem swoje stare kieszonkowe kalendarze i wtedy odjeżdża jak na białym parostatku w czas przeszły dokonany"...
Z. Herbert "Kalendarze Pana Cogito"


Jakże ten czas leci. Już październik. Wkrótce nadejdą jesienne deszcze i chłody.

Rytm przyrody, w przeciwieństwie do polityki, jest przewidywalny. Wiemy, że wiosną zakwitną jabłonie, latem dojrzeją zboża a jesienią kasztany będą spadać z drzew. Godzę się z tym przemijaniem. Ba, jest coś kojącego, w tym prostym zjawisku iż drzewo, które dziś stoi bezlistne, wiosną znów pokryje się liśćmi i kwiatami a latem wyda owoce.To rodzi nadzieję.

A mimo tej wiedzy, żal mi odchodzącego lata.

* * *
Lato 2006 roku było bogate w zdarzenia. Były one dobre, radosne, dramatyczne, smutne. Ja będę pisać wyłacznie o tych, ktore chcę zachować w pamięci czyli o tych miłych. Wspaniała pogoda towarzyszyła nam cały czas i to wszędzie, gdziekolwiek byliśmy. A tego roku, jak nomadowie, przemieszczaliśmy się z jednego miejsca na drugie.

Początek lata zastał nas w Słowenii nad Drawą. Środek spędziliśmy w domu, w północnym Michigan nad jeziorem Superior (Górne) a ostatnie cztery tygodnie lata podróżowaliśmy po Polsce.

Z okien Zamku Królewskiego patrzyłam na mosty Warszawy rozpięte nad Wisłą. Nad Białą Lądecką w Lądku Zdroju jadłam pstrągi z rusztu. Spacerowałam z przyjaciółmi nad Bugiem w Szuminie pod Warszawą.

* * *
Celem naszej tegorocznej podróży do Polski było Towarzyskie Spotkanie Integracyjne. Przesympatyczna idea spotkań absolwentów Wydziału Łączności zrodziła się kilka lat temu, a stała się możliwa dzięki hojności dwu kolegów. Jeden z nich sukces zawodowy i finansowy odniósł w Ojczyźnie, drugi na obczyźnie.

* * *
Podczas sesji (organizowanych pomiędzy atrakcjami turystycznymi, gastronomicznymi i towarzyskimi) wysłuchaliśmy wypowiedzi obu Sponsorów opowiadających o swoich doświadczeniach życiowych i zawodowych oraz wystąpienia profesora z Michigan (wszyscy są absolwentami Wydziału Laczności, obecnie Elektroniki, Politechniki Wrocławskiej).

Ku memu zaskoczeniu i ja (osoba spoza Wydziału) zostałam zaproszona do wygłoszenia “pogadanki”. Pogadać miałam o podróżach. Podjęłam się tego chętnie, ale równocześnie miałam przekonanie iż staję, przed niełatwym wyborem. O których podróżach opowiedzieć?

Oczywiście o tych najważniejszych. O tych, które zostawily znaczący ślad w moim życiu. To znaczy, o których? Wbrew pozorom zadanie było trudne.

No właśnie, która z moich dotychczasowych podróży była najważniejsza? Zapytana o to nie umiałam dać zdecydowanej odpowiedzi. Bo przecież w moim przekonaniu wszystkie były ważne, każda na swój sposób.

* * *
Być może najważniejszą z nich była ta podróż, której zupełnie nie pamiętam? Nie zmienia to faktu, iż mam głebokie przeświadczenie, pewność, że ona zdecydowała o dalszych moich losach.

Była to podróż z Kresów na Zachód czyli na tak zwane wówczas Ziemie Odzyskane. Mój ojciec dostał skierowanie z PUR-u (Państwowy Urząd Repatriacyjny) do Kluczborka.

Kolejną ważną podróżą, już doskonale zapamiętaną, była podróż z małego powiatowego miasteczka w Opolskiem do Wrocławia. Wrocław po raz pierwszy zobaczyłam kiedy z mamą jechałam do “wód” w Szczawnie Zdroju.

We Wrocławiu, stolicy Dolnego Śląska, należało przesiąść się na pociąg, który odjeżdżał z nieistniejącego już dziś, Dworca Świebodzkiego.

Szłyśmy piechotą z Dworca Głównego. W pewnym momencie zapytałyśmy o kierunek. Mężczyżna odpowiedział "Nie wiem. Ja jestem Grek".

Rozbawiła mnie ta odpowiedź, jako, że znałam polskie powiedzonko "udawać Greka" i chyba dlatego do głowy mi nie przyszło, iż to rzeczywiście Grek.

Tak więc z tamtego czasu zapamiętałam kilka elementów Wrocławia: imponujący Dworzec Główny, wielki gmach z bogato zdobioną fasadą i dwoma wspaniałymi kariatydami i emigranta z Grecji.

Do Wrocławia pojechałam kilka lat później by zdawać egzaminy na Uniwersytet. Zdałam. I Wrocław stał się moim domem. Tak więc nie mam wątpliwości iż podróż do Wroclawia była bardzo ważna. Zadecydowała o moim późniejszym życiu.

A kiedy latem 2006 roku spacerowałam nad Odrą, wchodzilam do pięknie odnowionych wrocławskich kościołów, podziwiałam bukiety kwiatów na placu Solnym i zdumiewałam niekończącą się ilością zapełnionych po brzegi kafejek, restauracji, "pubów" wiedziałam, iż "Nigdy nie wchodzi sie dwa razy do tej samej rzeki".

* * *
Z Wrocławia wyruszyliśmy w naszą pierwszą wspólną podróż na Zachód w 1974 roku. To z pewnością była niezwykła podróż. To było wyzwanie! Sześć tygodni przemierzaliśmy Europę. Mieliśmy ze sobą "przydziałowe" dolary (chyba około trzystu na trzy osoby), konserwy, wysuszoną na kość kiełbasę (by się nie zepsula), makarony. Pieniądze musiały wystarczyć na kamping, benzynę, wstępy do muzeów, opłaty za autostradę, wino, pieczywo i kawę. Dzisiaj wydaje się to wręcz nieprawdopodobne jak można było podróżować mając tak niewiele; nawet jeśli pamięta się iż wartość nabywcza dolara była nieporównywalnie wyższa niż teraz.

Pamiętam też moment (dziś wydaje się śmieszny), wówczas pełen "grozy", jaki przeżylam kiedy zobaczyłam jak nieostrożnie postawiona na gazowej kuchence menażka, zsuwa się, a jej zawartość wylewa się na ziemię.

I już za chwiłe patrzyliśmy jak nasze polskie flaczki z puszki, mające uświetnić nasz przyjazd do Florencji, pałaszuje florencki kot.

* * *
A podróż do Indii? O tak, ta podróż była bardzo ważna. Mój mąż zaproszony został na wykłady na Uniwersytecie w Bombaju i ja na dwa tygodnie poleciałam do niego. To była moja pierwsza tak daleka i "egzotyczna" podróż. W Indiach zobaczyłam po raz pierwszy jak wielkie może być bogactwo i jak okrutna i przerażająca jest nędza. Widziałam slamsy Bombaju i zwiedzałam pałac maharadży w Dżajpurze, stałam w zachwycie przed Taj Mahal, cudem z białego marmuru ze świadomością iż przy wyjściu osaczą mnie żebracy. Byłam w aszramie w Delhi gdzie poznałam belgijskiego naukowca, który zrezygnował z kariery zawodowej, by zamieszkać w Indiach i uczyć dzieci z ulicy matematyki. Co jest w Indiach, ze taką mają moc przyciagania, taką magię? Nie wiem do dziś. Ale wiem, że za Indiami tęsknię.

* * *
Kiedy pytają mnie, którą z podróży uważam za największą życiową przygodę odpowiadam, że z pewnością była podróż do Stanów. Ta przygoda trwa zresztą do dziś. Kiedy w 1978 mój mąż wrócił z krótkiego pobytu w Stanach powiedział mi "Byłem nad Grand Kanionem. Kiedyś musimy tam razem pojechać. Musisz to zobaczyć, muszę Cię tam zawieźć". Dotrzymał obietnicy. Kilka lat później stanęliśmy razem nad brzegiem kanionu. Wyjazd do Stanów to wielka przygoda i najdłuższa podróż mego życia. Odbywam ją już 21 lat. "Z niej wszystkie inne"- chciałabym powtórzyć za poetą.

Podróż do Stanów była wyzwaniem nie lada. Przez podróż rozumiem nie tylko przemieszczanie się w przestrzeni. Była to podróż w stronę nowego języka, nowej kultury, nowych ludzi.

* * *
Rzeka Missisipi dzieli Stany Zjednoczone na Wschód i Zachód. W Polsce słuchałam pieśni Paula Robesona o "czarnej rzece Missisipi". Odtąd rzeka biegnąca zakolami od Minnesoty do Luizjany była przedmiotem moich tęsknot. Widziałam jej początek, byłam u jej źródła a potem pojechaliśmy do Nowego Orleanu "gdzie Missisipi kończy swój bieg". A od wielu już lat, kiedy wyruszam w daleką podróż, lecę zawsze nad Missisipi. Samoloty unoszące mnie w "świat" startują w mieście nad tą rzeką.

* * *
Skoro mam opowiadać o "podróżach w stronę języka" powinnam wspomnieć o tym, że w 1989 roku zdecydowałam się wysłać na konkurs swój pierwszy wiersz w języku angielskim. Wkrótce potem pojechałam do Waszyngtonu odebrać "Golden Poet Award" . Feta była tam wielka. Warto odnotować iż Bope Hope, jeden z najbardziej uwielbianych amerykańskich aktorów komediowych wystąpił z programem. Pierwszego wieczoru był wielki bankiet z orkiestrą. Kiedy wchodziłam do Sali balowej usłyszałam "Moja droga ja cie kocham". Była to słynna piosenka Bobby Vintona; słynna w Stanach, ale ja jej nie znałam bądź nie pamiętałam. Wrażenie duże…"Oh, oh moja droga ja cie kocham..." śpiewane w Waszyngtonie...po polsku!

* * *
Jest drugi dzień września 2006 roku. Stoję przed uczestnikami zjazdu zgromadzonymi w Stroniu Śląskim w kawiarni "U prezesa", trzymam w ręku mikrofon i zaczynam mówić.

"Podróżuję" na nowo, i chcę by wraz ze mną wybrali się Oni wszyscy.

Czy mi się to udało? Nie wiem. I do dziś nie jestem pewna czy rzeczywiście opowiedziałam o swoich najważniejszych, najbardziej znaczących podróżach.

Bo chyba tak do końca nigdy się tego nie wie. Być może najważniejsze podróże są przed nami?

copyright by Ryszarda L.Pelc


--------------------------------------------------------------------------------