poniedziałek, grudnia 17, 2007

"O te skarby, te obrazy" cz.I







Wróciłam do Michigan po wielomiesięcznej nieobecności.

Staram się teraz porządkować nasz dom i ogród, próbując równocześnie "poukładać" wrażenia z podróży do Polski wiosną 2007 roku.

Nie wiem czy jest to możliwe; bo jak to często bywa, doznania, które wydawały się tak silne, że "do końca życia" miało się je pamiętać, powoli zacieraja się. Wrażeń było wiele i były różnorodnej natury.

Ważne, bardzo emocjonalne były spotkania z najbliższymi w Warszawie. Pamiętna, z pewnością była wspólna z nimi wizyta w świeżo odrestaurowanym pałacu w Wilanowie. Przyjemne chwile spędziliśmy na Starym Mieście wśród tłumów warszawiaków i turystów. Słuchaliśmy słynnej orkiestry z Chmielnej, podziwaliśmy kataryniarza, katarynkowe melodie i zieloną papugę. Na Rynku Starego Miasta ulokowali się malarze sprzedający obrazy przedstawiające pejzaże warszawskie.

Nieopodal Rynku rozsiedli się rzeźbiarze. Sprzedają wydłubane w pniach drzew lub w korze małe figurynki, końskie głowy, postaci starych górali, figurki świętych.

Na Starym Mieście pełno sklepów i sklepików z biżuterią. Eleganckie wystawy, szykowne wnętrza. Bursztyny oprawne w srebro czy złoto przyciągają uwagę. Są piękne. Mienią się wszelkimi odcieniami miodu. Bogactwo. Byłoby przesadą twierdzić, że staromiejskie sklepy jubilerskie cierpią od nadmiaru klienteli; ale z pewnością nabywcy są. Kawiarnie są pełne gości godzinami przesiadujących przy "małej czarnej". "Pierogarnia" też ma powodzenie. Położona nieopodal Barbakanu pęka w szwach. Ma zasłużoną renomę, a w związku z tym ceny raczej wysokie. Stylowe kawiarnie "Pożegnanie z Afryką" wabią wystrojem i zapachem kawy.

Warszawa da się lubić. Warszawa lubi się bawić.

Teatr Wielki, po raz kolejny w historii, przeżywał swoje wielkie dni a my mieliśmy szczęście w tym uczestniczyć. W kwietniu w Warszawie odbywał się Festiwal Moniuszkowski. Była to dla nas rzadka okazja do podziwiania oper Moniuszki, tego na wskroś polskiego kompozytora. Znakomite przedstawienie "Strasznego Dworu" wzruszyło mnie niemal do łez. Muzyka, wykonanie i reżyseria zachwyciły też obie moje muzykalne wnuczki, Karolinę i Zosię. Urodzone i mieszkające we Francji znają biegle język polski i nie ukrywam, że jest to powód mojej satysfakcji, choć żadnej w tym mojej zasługi. Dzieli nas przecież Atlantyk.

Patriotyczne przeżycia Warszawiaków i turystów raz po raz pobudzane są jakimś "happeningiem". Uczestniczyliśmy w jednym z nich.

Zrobiony z rozmachem spektakl ilustrował wydarzenia dwu dni Insurekcji Warszawskiej w 1794 roku.

W Ogrodzie Saskim, za Grobem Nieznanego Zołnierza stojąc w tlumie oglądaliśmy zmagania naszych zbuntowanych odziałów wojska i dzielnych mieszczan warszawskich z wrażymi siłami. W akcji były oddziały rosyjskich i pruskich zaborców. Huku i dymu było co niemiara. Nie doczekaliśmy końca tej bitwy w Ogrodzie. Nie wiem jak został wyreżyserowany. Natomiast wiemy, że w 1794 roku w wyniku tego zrywu zaskoczony atakiem oddział rosyjski zmuszony był do ucieczki, a w Warszawie lud dokonał samosądu wieszając zdrajców na latarniach. Ale triumf ludu był krótki. Podobnie jak zwycięska bitwa pod Racławicami nie oznaczała zwycięstwa Powstania Kościuszkowskiego (1794), tak Insurekcja Warszawska będąca odpowiedzią na wezwanie Kościuszki, nie przyniosła wyzwolenia. Niedługo potem nastąpił kolejny, trzeci rozbiór Polski. Tak więc było to jeszcze jedno narodowe powstanie, jeszcze jeden tragicznie zakończony zryw narodowy. Ale happening w Saskim Ogrodzie kończył się z pewnością optymistycznie. Kiliński, jeden z bohaterów tamtych zdarzeń patrzy na nas z wysoka. Polacy postawili mu pomnik.

* * *

Z Warszawy do Zakopanego wyjeżdżaliśmy rano 3-go maja. Spodziewałam się, że ulice miasta, ktorymi jechaliśmy na dworzec Centralny, będą udekorowane flagami. Nie były. Zwisały tylko z okien urzędów państwowych. Powiewały też z wież kościołów. Ale mieszkańcy Warszawy nie zademonstrowali jakoś swej radości z okazji tego podwójnego narodowego święta. Nie były też widoczne (poza nielicznymi wyjatkami) na trasie naszego pociągu. Zastanawiamy się do dziś, dlaczego? Może wieszanie flagi narodowej nie jest dziś "na topie"? Tak, tak. Wyrażenie "Być na topie" jest bardzo modne. Oznacza mniej więcej to samo co kiedyś "to jest modne". Jeżeli ktoś jest "na topie" oznacza, że odniósł sukces. O mowo polska...!

* * *

Wincenty Pol, dziewiętnastowieczny poeta, piewca uroków ziemi ojczystej pisał:

"O te skarby, te obrazy,
i natury i swobody:
Chwytaj pókiś jeszcze młody,
Póki w sercu jeszcze rano!
Bo nie wrócą ci dwa razy, a schwycone pozostaną".

Jedziemy w góry bo tam, jak twierdzi wielu miłośników Tatr, jest kwintesencja natury i swobody! Nasz pociąg przemierzał podwarszawskie pola, mijaliśmy kwitnące sady i rozległe, znikające za horyzontem pola kwitnące złocistym rzepakiem.



Przydrożne wierzby stały nostalgicznie na polnych ścieżkach. Ekspres (Warszawa-Zakopane) "TATRY" mijał malutkie stacje, rozpadające się brudne budynki kolejowe, pomazane straszliwie wagony podmiejskich pociągów.

Brak troski, wandalizm, barbarzyństwo, bieda? Pytałam sama siebie. Wszystko to razem zapewne. Nie jest to wyłącznie polska specyfika, naturalnie. Ale tam bardziej to wszystko doskwiera.

Za Krakowem (z równie obskurnym dworcem, jak w podwarszawskim Wołominie) krajobraz uległ zmianie. Pociąg zacząl się wspinać pod górę. Było pięknie. Zielono, kwieciście, złociście. W pewnym momencie zobaczyłam potężną bryłe kościoła i klasztoru na Górze Kalwarii. Lśniły wieże świątyni, mury wznosiły się dumnie. Widać było nawet z oddali z jak wielką troską i jakim ogromnym nakładem środków pieniężnych jest ta świątynia utrzymana. Ba, nawet stacja kolejowa "Kalwaria Zebrzydowska" była w nieco lepszym stanie niż wcześniej mijane, ale też brudna i zaniedbana.

Na naszej drodze była "sentymentalna" stacja Chabówka. Przed wielu laty bywaliśmy tu niejednokrotnie. Przesiadaliśmy się w Chabówce na "ciuchcię", która zawoziła nas do Rabki.

"W góry, w góry miły bracie, tam przygoda czeka na cię" - przypominam sobie rymowankę znaną od dzieciństwa.

Jesteśmy w górach!

Zamieszkaliśmy w willi "Karpaty" przy zacisznej uliczce, nieopodal Wielkiej Krokwi i niezbyt daleko od centrum miasta, czyli od słynnych Krupówek. Pod naszym balkonem szumi strumyk, wysokie smreki wydzielają żywiczne balsamy. Zwyczajnie, jak to w maju, wszystko wokól kwitnie. Pachną czeremchmy. Dzień ciepły i słoneczny. Pod oknami pojawili się jeźdzcy na koniach.

Kapryśne góry przywitały nas życzliwie. Widoczność wspaniała. Giewont wydaje się bliski jak na wyciągnięcie ręki. Na miejscu, gdzie kilka lat temu była piękna rozległa łąka dzisiaj jest coś na kształt "wesołego miasteczka".

Zakopane jest miejscem ciekawym. Ma może nie bardzo długą, ale ciekawą historię. Na przełomie XIX i XX wieku nastąpił jego rozwój. Przyjeżdżała tu artystyczna elita Polski. Zakopane dba o to by pamiętano o tych, którzy sławili urodę i walory klimatyczne Tatr i Zakopanego.

Dobrze utrzymane jest Muzeum Tatrzańskie. Fascynująca jest galeria wybitnego artysty malarza i rzeźbiarza Władysława Hasiora, interesujące muzeum Kornela Makuszyńskiego w jego dawnym mieszkaniu. Dom Jana Kasprowicza na Harendzie czy willa Atma, w której mieszkał Karol Szymanowski, zasługują na kilkakrotne wizyty.

A stary cmentarz zakopiański? Nie można być w Zakopanem i nie pójść tam. Kiedy chodzi się pomiędzy grobami, z niezwykłymi artystycznie pomnikami, odnosi się wrażenie, że czyta się indeks w podręczniku historii literatury i sztuki.

Na specjalną uwagę zasługuje też wspaniała kolekcja kobierców wschodnich, gromadzona przez dwa pokolenia Kulczyckich (Włodzimierza - ojca i Jerzego - syna) ocalała dzięki pasji pani Anny Kulczyckiej, żony Jerzego. Dodać jednak trzeba, iż dopomógł temu ocaleniu też cud. Bo jak wytłumaczyć fakt, iż kobierce ukryte pod podłogą w mieszkaniu przetrwały lata wojny i nie zgorzały podczas powstaniaw Warszawie obróconej w gruzy?

Zakopane ma jeszcze inny powod do dumy. Teatr im. Witkacego potrzymuje tradycje z czasów Stanisława Witkiewicza; dramaturga, malarza, podróżnika. Widziałam "Bal w Operze" Tuwima. Co za aktorstwo! Balansowało na pograniczu sztuki akrobatów.

Zakopane to nie tylko "zimowa stolica Tatr". Na nartach zjeżdżać można wszędzie tam gdzie są góry. Wspaniałe widoki? Prawda, ale w wielu innych miejscach Europy i świata podziwać można także niewykłą urodę gór. Miałam szczęście. Widziałam ich wiele.

Ale w tamtych "obcych" górach nie ma ani pustelni świętego Alberta (na drodze do Kalatówek), ani "Atmy" z muzyką Szymanowskiego w tle, ani spiżowego Koziołka Matołka zapraszajacego do domu, w którym mieszkał Karnel Makuszyński. I nie ma takich pieknych, wzruszających kapliczek przydrożnych jak te, które tylko w Zakopanem i jego okolicy zobaczyć można.

Na jednej ze ścian skalnych w pobliżu Zakopanego, jest inskrypcja pochodząca z I połowy XIX wieku. Głosi ona: "Kto tu obraz swych uczuć malować się sili, ten sobie zbyt pochlebia i innych omyli".

No cóż, nie sposób nie docenić prawdy tych słów. Ale mimo to, raz jeszcze do Zakopanego myślami wrócę, by kolejny "obraz swych uczuć" Państwu przekazać.


ciąg dalszy na stronie Obrazki z podróży

środa, grudnia 12, 2007

"O, te skarby, te obrazy". (Część II).




Kartki z pamiętnika zakopiańskiego

Zakopane, 3 maja 2007 (czwartek po południu)

Z dworca kolejowego bierzemy taksówkę (10 złotych) i po chwili jesteśmy na ulicy Zwierzynieckiej. Wysiadamy przy willi Karpaty. Przez dziesięć dni będzie tu nasz "dom".

Właściciel pensjonatu powitał nas serdecznie. Znamy się od czasu, kiedy parę lat wcześniej wynajęliśmy u niego pokój. Jego historia jest dobrym przykładem zmian jakie zachodziły w dwu ostatnich dekadach XX wieku w Polsce. Prawnik z wykształcenia, absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego, przeniósł się do Zakopanego, tu zbudował dom i otworzył pensjonat. "Powietrze tu lepsze". Myślę, że miał na myśli nie tylko klimat! Jest tu sam sobie "sterem, żeglarzem, okrętem". Dom jest obszerny, ma kilkanaście pokoi z łazienkami, pachnie drzewem i czystością. Wysokie świerki otaczają willę, w dole szumi Foluszowy Potok.

Jest ciepło i słonecznie. Wychodzimy na pierwszy spacer. Przy ulicy Chałubińskiego, jednej z głównych ulic Zakopanego natrafiamy na pomnik doktora Chałubińskiego. Znany warszawski lekarz był jednym z pierwszych, którzy uznali powietrze tatrzańskie za najlepszy lek na choroby płuc. Zauroczony Tatrami umiał przekonać innych. Zaczęli wraz z nim przyjeżdżac jego pacjenci. I tak się zaczęła legenda Zakopanego i fascynacja Tatrami.

Uhonorowano go więc pomnikiem. Na tymże samym umieszczono też słynnego góralskiego gawędziarza Sabałę, którego znali wszyscy ci, którzy od konca XIX wieku zjeżdżali do Zakopanego. Towarzyszył warszawskim czy krakowskim ceprom w ich górskich wedrówkach. Grał na skrzypcach i opowiadał "Sabałowe bajki". Sabała "pomnikowy" trzyma w ręku skrzypce. Ale brakuje mu smyczka. Wandale smyczek niszczyli i kradli, więc po kilku próbach zaniechano renowacji.

Mijamy skrzyżowanie z ulicą Witkiewicza. Jeszcze jedno nazwisko ściśle z Zakopanem związane. W Zakopanem był Kasprowicz, Tetmajer i Tuwim, Makuszyński, Sabała, Szymanowski, Piłsudski. Każdy z nich patronuje jakiejś ulicy.

W naszej dzisiejszej tzw. "zbiorowej swiadomości" Zakopane istnieje jako "zimowa stolica Polski".

Ale zanim się nią stało, przyjeżdżano tu głównie latem. Urodę tych okolic rozpropagował jeszcze w osiemnastym wieku ksiądz Stanisław Staszic w "Ziemiorództwie Karpatów". Potem Eugeniusz Janota wydał przewodnik po Tatrach. Po nich byli inni. Warto bliżej poznać historię Zakopanego, które będąc kiedyś niedużą wsią tatrzańską stało się równoczesnie artystycznym salonem Polaków. A przecież, o czym warto pamiętać, było to w czasach, kiedy na mapie Europy Polska nie istniała (aż do 1918 roku).

Tuż przy skrzyżowaniu Zamojskiego i Witkiewicza kończymy pierwszy spacer. Nie możemy przecież minąć cukierni Samanta. Serwują tam doskonała herbatę i kawę, a torty i ciastka mają smak niezapomniany. Nie od rzeczy dodam, że kelnerki są miłe, sprawne i uprzejme.

Kiedy wracamy do pensjonatu słyszymy dźwięk dzwonów. To z kościoła Św. Krzyża dzwonią na Anioł Pański.

"Na Anioł Pański biją dzwony..." przypominam sobie wiersz Kazimierza Tetmajera, jednego ze sławnych piewców Tatr. Wchodzimy do wnętrza kościoła. Na jednej z tablic umieszczonej na ścianie napis "Ten krzyż tam (na Giewoncie) stoi i trwa...Jest niemym, ale wymownym świadkiem naszych czasów. Ogarnia całą naszą ziemię od Tatr po Bałtyk".

Te słowa wypowiedział 6 czerwca 1997 roku Jan Paweł II do wiernych zgromadzonych pod Wielką Krokwią.

4 maja, piątek.

Po śniadaniu smacznym i obfitym (ach te kiełbaski, serki, chlebek i masełko polskie!) idziemy w stronę Krupówek. To ulica najpopularniejsza w mieście. Na skrzyżowaniu Krupówek z ulicą 3 Maja stoi pomnik hrabiego Zamoyskiego, kolejnego dobroczyńcy regionu. Zasługi dla Kraju a szczególnie dla Zakopanego miał nieocenione. W 1889 kupił tereny w Tatrach i na Podhalu. W 1924 roku stworzył Fundację "Zakłady Kurnickie" i przekazał cały swój majątek na rzecz państwa. Jednakże dopiero w roku 1954 powołano do życia Park Narodowy. Ciekawam jak wielu przechodniów wie jaką rolę odegrał ów pan w kapeluszu stojący na cokole?

Na Krupówkach jeden obok drugiego są sklepy z pamiątkami, kioski z jedzeniem. Ogromna ilość restauracji. Każda z nich oferuje regionalne dania. Na otwartym ogniu pieką mięsa. Zapach rozchodzi się szeroko. "Do kolacji przygrywają kapele góralskie" czytam na drzwiach wielu z nich. Ale jak ktoś woli coś innego, to proszę bardzo. Na Krupówkach jest też McDonald i KFC. Żyjemy w erze globalizacji.

Nieodłacznym elementem "deptaku" czyli Krupówek są konie zaprzężone do bryczek. Czekając na pasażerów głowy wsadziły w worki z obrokiem a dorożkarze w góralskich strojach pogadują, palą papierosy, puszczają dym z fajek, równocześnie rozglądając się za potencjalnymi klientami.

Imponujące jest bogactwo sztuki ludowej. Rozmaitość obrazów na szkle malowanych, rzeźb wymodelowanych w drewnie, tak specyficznych dla sztuki zakopiańkiej, jest oszałamiająca. Mieszkańcy Zakopanego mają zarówno talenty artystyczne jak i handlowe.

Tuż przed dojściem do wyciągu na Gubałówkę mija się ogromne targowisko. Czegóż tam nie ma! Futra, owcze skóry, rękawice, kapcie ze skóry z charakterystycznym wzorem szarotki. Stragany stoją rzędem. Sery owcze, oscypki wędzone (które się nie ugięły przed regulacjami Unii Europejskiej!), bryndza. Hafty. Wyroby z drewna. Bogactwo pomysłów, piękno sztuki ludowej zachwycają. Są też liczne stoiska z "importem". Szale tureckie do wyboru i koloru. Wyroby z Indii. "Polskich towarów nie mam bo mi się nie opłaca" - mówi mi sprzedawca. "Te rzeczy u nas drogie. Sprowadzam więc z zagranicy".
Nie pojedziemy dziś na Gubałówkę. Zwarty tłum czeka w karnej kolejce na wejście do wagonika. Dowiadujemy się o mającym się odbyć festiwalu góralskim w Kościeliskiej. Wstępujemy do restauracji, która reklamuje się tym, iż jadali w niej Rafał Olbrychski i Gustaw Holoubek.

5 maja 2007, sobota

Nasza willa zapełniła się nowymi gośćmi. Jest zimno (10 stopni Celsjusza), pochmurno i deszczowo. Wieje wiatr.

Dobry czas na wizyty w muzeach. Historyczne Muzeum Tatrzańskie mieści się niedaleko, przy Krupówkach. Obecny budynek, którego fasadę projektował Witkiewicz posiada ciekawe, bogate zbiory przyrodnicze. Pochodzą one też z kolekcji doktora Tytusa Chałubińskiego, inicjatora budowy muzeum. Powstało w 1888 roku. Mieściło się wówczas w niedużej chacie. Obecny budynek pochodzi z 1913. Fascynujące są eksponaty skamielin z Tatr i Podtatrza przypominające nam iż przed milionami lat tu gdzie spiętrzyły się Tatry szumiał ocean.

Dział etnograficzny ma eksponaty pochodzące z 1889. Ubiory ludowe, hafty, obrazy na szkle. Mieni się tu wszystkimi kolorami tęczy. Rozczulające są obrazy Świętej Rodziny, na których Matka Boska nosi góralską chustę a mały Jezusik góralski kapelusik a święty Józef pyka z fajeczki. Te postaci na "świętych" obrazach, które oglądamy, powstały na wzór i podobieństwo tych, którzy je tworzyli.

Pogoda nieco lepsza ale ciągle zimno. Dochodzimy do Kościeliskiej, gdzie znajduje się jeden z oddziałów muzeum - willa "Koliba". Jest to pierwszy dom w Zakopanem zaprojektowany przez Stanisława Witkiewicza dla ziemianina Zygmunta Gnatowskiego. Otwarto tu elegancki pensjonat. W 1902 zamieszkała w nim przybyła ze Stanów Helena Modrzejewska. Był to, nawiasem mówiąc, jej ostatni pobyt w Zakopanem.

Tego samego roku w "Kolibie" zatrzymała się też część delegacji międzynarodowego trybunału rozjemczego, który zjechał z Gratzu (Austria) na wizję lokalną. Toczył się wówczas spór o przynależność państwową Morskiego Oka. Willa, która została otwarta w 1993, po długotrwałej restauracji, jest wspaniałym przykładem architektury zakopiańskiej. Równie interesujące jest całe wyposażenie wnętrza zaprojektowane przez wybitnego artystę zakopiańskiego Władysława Hasiora. Dom, będący równocześnie muzeum Stanisława Witkiewicza jest pełen interesujących zdjęć bywalców Koliby, przyjaciół obydwu Witkiewiczów. Dowiedziałam się też, iż utrzymanie rodziny w znacznej mierze spoczywało na barkach Marii Witkiewiczowej. To dzięki jej energii i pracowitości rodzina miała zapewnioną egzystencję. Trudno niemal w to uwierzyć, że ani sławny mąż, ani utalentowany syn Stanisław Ignacy zwany "Witkacym", nie byli w stanie zaspokoić potrzeb rodziny. Mąż Stanisław wiele projektów robił darmo, potem ciężko chory wymagał kosztownego leczenia we Włoszech i Szwajcarii, a ekscentryczny i skandalizujący syn długo nie odnosił większych sukcesów finansowych.

Po zwiedzaniu "Koliby" czas na inne turystyczne atrakcje. Jedną z nich w Zakopanem są niewątpliwie restauracje. Na obiad idziemy do Wnuka. Stylowe wnętrze niemal puste, mimo iż ceny nie są wygórowana a pora obiadowa. W jadłospisie kaszanka, kapusta, placki ziemniaczane, żurek, rosół z makaronem, śledzie. Serwują też alkohole. Nie brak wyszukanych koniaków i innych trunków. Są też Żytnia, Żubrówka, Żywiec, Lech. Czyli wszystko tak jak być powinno u wnuka kultywującego dobre polskie tradycje. Pewnie dlatego rodzina Wnuków, od kilku pokoleń prowadząca restaurację, cieszy się dobrą sławą.

6 maja, niedziela

Dzisiaj zaświeciło słońce.

Msza w kościele. Ksiądz poucza swych wiernych o szkodliwości palenia i picia. Mówi o konieczności wyzbycia się zawiści i nienawiści. Ciekawe ilu ze zgromadzonych wiernych go posłucha. Wracamy do pensjonatu.

Włączam telewizor. Dowiaduję sie, że tornada dokonały straszliwych spustoszeń w stanach Kansas i Oklahomie. W Iraku bez zmian; dalsze liczne śmiertelne ofiary. W Polsce podczas długiego weekendu zginęło na drogach sto osób a tysiąc zostało rannych. Zamknięto linową kolejkę na Kasprowy Wierch. Oddana została do remontu. Dziesięć lat temu tą kolejką na Kasprowy wjechał Jan Paweł II. Już wtedy bano się czy coś się nie stanie. Czas na remont był najwyższy. Nowa kolejka będzie dopiero za sześć miesięcy.


No cóż, na Kasprowy już tym razem nie wjedziemy Dzień spędzamy dość leniwie. Spacerujemy pod Reglami. Obserwujemy kierdel owiec na hali. Oglądamy Giewont z daleka, foografujemy imponującej urody pasącego się kozła pod Wielką Krokwią.

"O halo górska! Oczy omdlały z zachwytu
twój widok rozpieśni duszę i roześni
i marzyć na twym łonie zielonym bezkreśniej
niż tam- na cokole skalnej piramidy szczytu.” - pisał Tetmajer.

Kolejny dzień w Zakopanem dobiega końca. Wracamy do mieszkania. Przez otwarte drzwi balkonu słychać szum potoku i ptaki śpiewające na pożegnanie dnia. Pachnie jaśmin i świerki. Słońce zachodzi. Różowe obłoki płyną nad wierzchołkami gór.

"Świat jest z tysiąca jednej nocy przygód, westchnień, przewidzeń, marzeń i sekretów, świat wniebowzięty w gwiazd wysokich migot, świat dla kochanków i świat dla poetów."
(Kazimierz Wierzyński)

Jutro wybieramy się na wycieczkę do doliny Strążyskiej.

wtorek, grudnia 11, 2007

O, te skarby, te obrazy. Cz.III



<(Dziennik Zakopiański).

7 maja, poniedziałek

Piękny dzień. Błękitne niebo nad głowami. Wyruszamy na "podbój" Tatr.

"Podbój" to lekka przesada. Droga do Doliny Strążyskiej nie jest zbyt wielkim wyzwaniem. Można do niej dojść drogą pod Reglami zaczynającą się od Wielkiej Krokwi. Idziemy przez las, spostrzegamy pasące się w dali stada owiec. Wyglądają malowniczo. Białe kłębki na zielonym tle.

Mijamy znak wiodący przez Dolinę Białego, odpoczywamy na kamieniach, fotografujemy błękitne kwiaty górskiej goryczki. Cieszy nas wszystko. Zapachy, widoki, słońce. Mijają nas inni wycieczkowicze. Zaczął się okres wycieczek szkolnych. Nie brak też taterników. Wielu z nich zamierza wspinać się na Giewont. W dole Strążyski Potok. Dochodzimy do Polany. Stąd rozlega się widok na Giewont. Jeden ze szlaków prowadzący na Giewont jest jeszcze zamknięty. Siadamy na kamieniach nad potokiem. Słuchamy szumu rzeki, drzew, śmiechu mijających nas ludzi, usiłujemy sobie przypomnieć, kiedy to ostatnio byliśmy w Strążyskiej. To było całkiem niedawno, cztery lata temu? A kiedy byliśmy po raz pierwszy? Jeszcze jako uczniowie? E...lepiej nie przypominać sobie. Tyle to lat temu!!! Dzisiaj tu w roku pańskim 2007 czujemy się tak samo jak wtedy! Zadyszka większa? Ale po co liczyć lata?

Wstajemy i ruszamy dalej. Szlakiem, po kamiennych stopniach wspinamy się do wodospadu. "Siklawica" jest nie wielka, ale z pewnością warta zobaczenia. Jest pięknie i...głośno. Nie tylko z powodu huku opadającej kaskady wód ale głównie z powodu głośnych rozmów, śmiechu, nawoływań. W drodze powrotnej z daleka podziwiamy Trzy Kominy i skały Edwarda Jelinka. Ignacy Kraszewski, miłośnik Tatr wspominał przed wiekiem dolinę jako "kraj milczenia i marzenia, a tak piękny". Dzisiaj z pewnością napisałby to trochę inaczej. Czasy się zmieniły Panie Ignacy...Strążyska nic nie straciła na swojej urodzie, ale w naszej pamięci krajem milczenia z pewnością nie zostanie. Do Zakopanego wracamy autobusem.

8 maja, wtorek

Dzisiaj znów pochmurno. Wybieramy sie do "Atmy", domu, w którym czas jakiś mieszkał i tworzył Karol Szymanowski. Pamiętam "boje" Jerzego Waldorffa o tę wille. Pomysł odkupienia domu i urządzenia w nim muzeum kompozytora zrodził się przed wojna, ale dopiero w 1967 roku sprawa ruszyła. Muzykolog Zdzisław Sierpiński zaapelował do ministra kultury a kilka dni później o tym samym mówił w radiu Jerzy Waldorff. On stworzył "Komitet akcji Atma". W przededniu 30 rocznicy śmierci Szymanowskiego rozpoczęła się wielka akcja. Po wielu tarapatach i dzięki ogromnej aktywności społecznej zebrano pieniądze i wykupiono dom od właścicielki Zofii Walczakowej.

Zakopane i "Atma" w 2007 roku przeżywają swoje wielkie dni. Rok ten w Polsce i świecie ogłoszono rokiem Szymanowskiego. Ale w dniu, w którym zwiedzamy muzeum jest cicho i spokojnie. Muzyka Szymanowskiego towarzyszy nam przy zwiedzaniu. Liczne gabloty ze zdjęciami. Rozpoznaję twarze Staffa, Tuwima, Kasprowicza, Iwaszkiewicza, Szymanowskiego. W jednym z pokoi fortepian, na którym grał, w gabinecie trochę książek, głównie pisanych przez przyjaciół, z którymi spotykal się w Zakopanem, modlitewnik i duże zdjęcie Amerykanki Ireny Warden Cissadini. Otrzymał od niej stypendium pozwalające na utrzymanie się w okresie, kiedy nie miał stałej pracy. Jej zadedykował "Harnasiów". Jest to jeden z nielicznych utworów Szymanowskiego prawdziwie zwiazany z Tatrami i zawierający elementy muzyki góralskiej. Premiera odbyła się w Pradze. Potem wystawiono "Harnasi” w Paryżu i w Hamburgu. Balet Szymanowskiego w Polsce pokazano dopiero rok po jego śmierci. Czy trzeba to komentować? Czy to zaskakujące?

Przed wyjściem kupuję małąksiążeczkę "Przewodnik - Zakopiańskim Szlakiem Karola Szymanowskiego" Macieja Pinkwarta, byłego kustosza Muzeum Szymanowskiego.

Ulewa tak gwałtowna, jak tylko może być w górach, powoli przechodzi. Idziemy zobaczyć "Czerwoną Karczmę", dom, w którym mieszkał Stefan Żeromski.

Wieczorem oglądamy program poświęcony rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem niemieckim. Stare "jak swiat" piosenki budzą nostalgię.

9 maja, środa

Pogoda kiepska. Zimno. Idziemy na Koziniec. Najpierw wspinaczka pod górkę, potem schodzimy w dół. Już widać dom do dziś zwany "Cyrankiewiczówką". Nazwa pochodzi stąd, że bywał tu Józef Cyrankiewicz, gdyż willa po wojnie została przejęta przez państwo i należała do Rady Państwa. W roku 1981, została oddana właścicielom. W zabytkowym dworku mieści się oddział muzeum Tatrzańskiego. Trafiliśmy na Wystawę Kobierców Wschodnich. Kobierce, między innymi z Iranu, Kaukazu, Turcji, zachwycają swą urodą. Równie pasjonujące są dzieje kolekcji. Profesor weterynarii Włodzimierz Kulczycki, Rektor Akademii Weterynarii we Lwowie zacząl gromadzić kobierce i tkaniny wschodnie z początkiem XX wieku. Pasję ojca (i zbiory) przejął syn Jerzy, profesor archeologii klasycznej. Nierzadko przeznaczał na swoje kosztowne hobby niemal cała profesorską pensję. Kolekcja przeżywała, wraz z jej właścicielami, dramatyczne dzieje. Po zajęciu Lwowa przez Armię Czerwoną, Kulczyccy (Jerzy i Anna) zdołali uciec do Warszawy. Udało się zabrać cenną kolekcję liczącą 200 dywanów, kilimów, makat. Cud to prawdziwy. Kiedy wybuchło Powstanie i płonęła Warszawa, dywany schowane pod podłogą w ich mieszkaniu, przetrwały. Kilka z nich nosi "blizny" po bombie, która jednak szczęśliwie nie wybuchła. Trudno uwierzyć! Pani Anna Kulczycka, żona Jerzego po jego śmierci dalej opiekowała się pozostała częścią kolekcji. Jeszcze w 1965 roku część tzw. "kobierców dworskich" sprzedali Kulczyccy muzeum Wawelskiemu. Pozostałe pani Anna przekazała Muzeum Tatrzańskiemu w 1977.

Mamy szczęście, bo akurat w czasie kiedy jesteśmy w Zakopanem prezentowane są Kobierce Wschodnie. Dowiedzialiśmy się że kobierce z kolekcji wystawiane są tylko na kilka miesięcy a potem poddawane są restauracji. Muszą "lezakować. Wymagają bowiem specjalnych warunków dla ich przechowywania.

10 maja, czwartek

W niezbyt urodziwej kamienicy pomalowanej na żółto, na pierwszym piętrze jest muzeum Kornela Makuszyńskiego. Mieści się w małym, skromnym mieszkanku. Autor "Koziołka Matołka”, "O dwóch takich co ukradli księżyc" ("oby tylko na tym poprzestali", słyszę komentarz jednego ze zwiedzających) czy "Panny z mokrą głową" spędził tu wiele lat swego twórczego życia. Na ścianach wiszą zdjęcia rodzinne, obrazy Zofii Stryjeńskiej, portrety rodziców żony Makuszyńskiego. Na półkach stoją napisane przez niego ksiażki. Wzruszająca to była wizyta. To było trochę tak jak spotkanie z kimś dawno nie widzianym, a przecież bliskim. Kiedy pytam ucznia zakopiańskiej szkoły czy był w mieszkaniu pisarza, patrzy na mnie za zdziwieniem i potrząsa głową. "Nie, nie byłem tam nigdy. A gdzie to jest?". Widać "Pani od polskiego" nie ma czasu na takie wypady. Realizuje program nauczania.

Po obiedzie idziemy do muzeum sztuki Hasiora. Ożywają we mnie wspomnienia z czasów, kiedy o Hasiorze było bardzo głośno. Zdobył uznanie za granicą i w kraju. Potem oskarżano go o schlebianie wladzy. No cóż...Jego słynne "Ptaki płonące", procesje w górach z charakterystycznymi chorągwiami, nawiązywanie do tradycji religijnych... Teraz część jego prac zgromadzono tu w tej ogromnej hali. Ekspozycja oszałamiająca. Lustra odbijają światło płonących świec, i wielkie przerażajace w swej wymowie rzeźby - kukły, chorągwie. Hasior nawiązywał niejednokrotnie do dramatycznych wydarzeń wojny. Czarny wózek dziecinny wysypany ziemią a w niej ustawione krzyżyki i świece. Wrażenia nie da się opisać slowami. By przeżyć, trzeba to zobaczyć. Ten wózek z czarną ziemią złożył Artysta w hołdzie dzieciom Zamojszczyzny. Tutaj każda rzeźba to symbol, to dramat. Hasior podobno sam zdążył zaprojektować ekspozycję, tuż przed swoją śmiercią. Zmarł w lipcu 1999 roku. Pani, która pilnuje galerii znała Artystę. "To był miły, skromny czlowiek".

11 maja, piątek

Dzisiaj na Harendzie. Przyjechaliśmy autobusem. Od przystanku idziemy piechotą w kierunku domu Poety. Mijamy rozległą łąkę, w dali widać małą kapliczkę i cmentarz. Po kilku minutach dochodzimy do zabytkowego kościoła. Tuż obok jest dom Kasprowiczów, stanowiący oddział Muzeum Tatrzańskiego. Dom położony na wzgórzu nad płynącą w dole rzeką Zakopianką. Z werandy wchodzimy wprost do pokoju z dużym okrąglym stołem z wiszącą nad nim lampą. Jest coś autentycznego w tym mieszkaniu. Panuje tu jakaś dobra, ciepła atmosfera. Wydaje się, że za chwilę wyjdą nas powitać właściciele domu Jan i Marusia Kasprowiczowie. Prócz nas grupa uczniów z Torunia słucha opowieści o Janie Kasprowiczu. Przewodniczka wskazując na mały obrazek na ścianie recytuje sonet Poety;

Chaty rzędem na piaszczystych wzgórkach;
Za chatami krępy sad wiśniowy;
Wierzby siwe poschylały głowy
Przy stodołach, przy niskich obórkach.

Płot się wali; piołun na podwórkach;
Tu rżą konie, ryczą chude krowy,
Tam się zwija dziewek wieniec zdrowy
W kraśnych chustkach, w koralowych sznurkach.

Szare chaty! nędzne chłopskie chaty!
Jak się z wami zrosło moje życie,
Jak wy, proste, jak wy, bez rozkoszy...

Słuchamy historii życia poety urodzonego na Kujawach w ubogiej rodzinie, ktory doszedł do wysokiej pozycji Rektora Uniwersytetu Lwowskiego, był członkiem poetyckiej i artystycznej "cyganerii", przeżywał osobiste dramaty, by w końcu osiąść na Harendzie z żoną Rosjanką poznaną we Włoszech, wierną, oddaną tworzyszką ostatnich lat Jego życia. Oboje spoczywają w grobowcu zaprojektowanym przez Stryjeńskiego, obok domu, w którym mieszkali.

W drodze do przystanku autobusowego wstępujemy do pięknego drewnianego kościoła. Fotografuję dzwonnicę, kapliczkę, ołtarze. Kiedy kończę widzę, że obok mego męża stoi mały, może dziewięcioletni chłopak. Chce byśmy go wzięli pod opiekę, "bo dziewczyny mnie kopią". Przed nami widzę trzy dziewczynki, pewnie też w jego wieku. "A ty przypadkiem ich nie zaczepiałeś?" pytam. "E...nic nie zrobiłem. Tylko kopnąłem jedną w dupę" odpowiada szczerze. Nie wiem czy mam "moralizować". Wobec wulgarności z jaką spotykamy się na każdym niemal kroku (literatury i sceny teatralnej nie wyłączając) wiem, że dziecko powtarza to co słyszy dookoła. Nasza rozmowa toczy się dalej. "Co robi twój tata? "Tata jest księdzem”. A może "popem"? - pytam. "Tak", zgadza się natychmiast. Oczywiście zmyśla. "Masz rodzeństwo? - pytam. "Tak, dziewięć braci i sióstr". Pytam o imiona. Wymienia bez zająknienia. Rozstajemy się. Kiedy autobus nadjeżdża widzę go znów na drodze z kromką chleba. Nie wiem, kiedy ten chłopak zmyślał a kiedy mówił prawdę. Ciekawe co z niego wyrośnie? Ba, nie jest to jedyne pytanie jakie zadaję sobie, podczas swej podróży po Polsce, które pozostanie bez odpowiedzi.


--------------------------------------------------------------------------------

sobota, grudnia 08, 2007

O, te skarby, te obrazy. Cz.IV




(Dziennik Zakopiański).

Jest sobota 12 maja. Około 11 tej wychodzimy do pobliskiego przystanku autobusowego. Zamierzamy dojechać do Doliny Kościeliskiej. Wg. rozkładu jazdy czas oczekiwania będzie krótki. Ale w rzeczywistości okazało się, że jest inaczej. Busików jest wiele, ale żaden z nich nie jedzie do Kościeliskiej.
Po długim oczekiwaniu zaczynamy się niepokoić. Nawiązujemy rozmowę z „wyglądającym na miejscowego”, który właśnie pojawił się na przystanku. Dowiadujemy się, że do Kościeliskiej można złapać autobus nie tu, a koło dworca.

Straciliśmy sporo czasu, i nie po raz kolejny przekonaliśmy się, że nie zawsze można wierzyć w to, co „czarno na białym” napisane.

Zastanawiam się jak sobie radzą cudzoziemscy turyści, którzy nie znają polskiego, a więc się „nie dopytają”?

Wsiadamy w autobus jadący do dworca. I tu trzeba czekać. Kierowca musi zebrać komplet pasażerów. Jest to może i logiczne, tylko... Ale okazuje się, że jeden z autobusów kursuje wg. określonego rozkładem czasu. Idziemy więc zobaczyć stojący nieopodal pomnik „Ognia”. Wzniesiono go w Zakopanem kilka miesięcy temu. Pierwotnie miał być w Nowym Targu. Ale tam było zbyt wiele protestów. No cóż, historia naszej Ojczyzny zawsze była trudna. „Ogień” był jednym z jej „kontrowersyjnych” bohaterów.

Busik, który zabierze nas do Doliny Kościeliskiej zapełnia się. Odjeżdżamy. Po drodze fascynujące widoki, piękne, bogate zakopiańskie wille.

Przed wejściem do Parku Narodowego sporo ludzi. Głównie wycieczki, choć nie brak i indywidualnych turystów. Po drodze mijamy dorożki. Góral oferuje przejażdżkę na Ornak za 150 złotych. Po chwili obniża do 100. Ale nie korzystamy także i z tej zniżki. Idziemy piechotą drogą wytyczoną pomiędzy wysokimi górami porosłymi niebotycznymi świerkami. Dzień jest słoneczny, więc widać skrzące się wierzchołki gór pokryte śniegiem. Idziemy wzdłuż potoku, nad którym gęsto porosły złociste kaczeńce. Na naszej drodze bacówka. Wstępujemy. Gaździna siedzi na ławce i przygląda się mężczyźnie, który wędzi oscypki nad otwartym ogniem. Chata pachnie dymem. „Czy mogę panią sfotografować”? „A rób pani. Wszyscy ze świata robią mi zdjęcia. Czuję się jak jako gwiazda z Holywuda” - odpowiada i śmieje się. Oboje są włascicielami 200 owiec, ale pastwisko należy do Parku Narodowego. „Wygraliście bitwę o oscypek z Unią Europejską” - mówię, przypominając sobie owe pamiętne boje o „patent”, a wcześniej o możliwość eksportu słynnego tatrzańskiego przysmaku. Wychodzimy.

Po drodze minęliśmy kapliczkę zbudowaną dla górników wydobywajacych w Kościeliśkiej w XIX w. rudę srebra.

Po kilkugodzinnej wędrówce zawracamy, wstępując do znajdującej się tuż za bramą Parku restauracji „Złoty pstrąg”. Miło, czysto, przyjemnie, niezbyt drogo i smacznie. Jemy na dworze pod wielkim parasolem, siedząc przy sosnowym stole. Zajęliśmy miejsce z widokiem na kilku dorożkarzy popijających piwo, na ciemnozielone smreki i na wysokie góry.

* * *

Powrót autobusem.

Z autobusu wysiadamy na ulicy Kościeliskiej, przy najstarszym zakopiańskim kościółku. Obok niego jest cmentarz. Jest tu 500 grobów (wg. Wikipedii), w tym połowa z nich to groby wybitnych Polaków i zasłużonych dla miasta.

To miejsce trzeba odwiedzić skoro się jest w Zakopanem.

Ten cmentarz jest jak wielka księga historii nie tylko Zakopanego.

Jest miejscem, gdzie odnajdujemy ślady polskiej dramatycznej historii. Przypomina o tym symboliczny grób Bronislawa Czecha zamordowanego w Oświęcimu, grób rozstrzelanej przez Niemców kurierki Heleny Marusarzówny i jej brata, zmarłego w 1993 roku, żołnierza AK, legendarnego kuriera w czasie II wojny światowej, mistrza polskiego narciarstwa, Stanisława.

Cmentarz na Pęksowym Brzyzku jest najstarszą nekropolią Zakopanego założoną staraniem księdza Józefa Stolarczyka.

Na cmentarz wchodzi się przez bramę przypominajacą włoskie bramy cmentarne. Jak mi powiedziano zaprojektował ją Stanisław Witkiewicz.

Mijamy groby Stefana Zwolińskiego, fotografa Tatr, Marii Witkiewiczowej, który jest równocześnie symbolicznym grobem jej syna, Stanisława Ignacego Witkiewicza (Witkacego).

Przed kilkunastu laty odbyła się uroczystość sprowadzenia prochów Witkacego z ukraińskiej wsi Jeziory do Polski. Miało to miejsce w 1988 roku. Jednakże kilka lat potem - chyba w 1994 - okazało się jednak, że to nie On. Jedni twierdzili, że to zwłoki rosyjskiego żołnierza, inni, że szczątki młodej kobiety. Kiedy te wieści dochodziły do mnie z Polski, pomyślałam, że nawet po śmierci Witkacy zakpił z Rodaków.

W głębi, za grobem Marii Witkiewiczowej, jest skromna, niewielka mogiła Jana Pęksy, fundatora cmentarza. Nazwa pochodzi od jego nazwiska. Podarował on mieszkańcom Zakopanego piękny kawałek ziemi, ów „ brzyzek”, co w gwarze góralskiej oznacza urwisko nad potokiem. Nieopodal grób Karola Makuszyńskiego a na nim płonące świeczki i świeże kwiaty. Pamiętają tu o nim. Może przeszła przed nami jakaś szkolna wycieczka?

Zatrzymuję się nad gróbem Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Zmarł w Warszawie w 1940 roku ale przeniesiono go tutaj i zbudowano mu wielki grobowiec. Obok Poety groby Orkana, Sabały, Stryjeńskiego, Stanisława Witkiewicza.

Jan Kasprowicz również spoczywał na tym cmentarzu przez siedem lat aż do czasu, kiedy wybudowano wielkie mauzoleum tuż przy Jego domu na Harendzie.

Pod murem cmentarnym stoi skromny grób z żelaznym krzyżem. Na nim jest tabliczka z nazwiskiem „Piłsudski” i dopisek, z którego wynika iż utonął w Sekwanie. Nie znalazłam żadnej informcji o tym człowieku. Kim był, co robił, w jakich okolicznościach zginął. Kto jego kości złożył tu, w Zakopanem na „brzysku”? Czy ma związek z naszym narodowym bohaterem Józefem Piłsudskim?

Może ktoś z Czytelników mojego „dziennika” pomoże rozwiazać zagadkę?

Kończymy naszą wizytę na Pęksowym Brzyzku. Tuż przy bramie mijamy grobowiec znanej i wielce zasłużonej dla miasta rodziny Chramców. Zmarły w 1939 roku dr Andrzej Chramiec niedawno doczekał się swego pomnika. Stoi przed Magistratem. Wcześniej ufundowano tablicę, na której widnieje napis „Założycielowi największego i najbardziej renomowanego zakładu leczniczego w Zakopanem, wójtowi Zakopanego w latach 1901-1906, reformatorowi i orędownikowi naszej ziemi w 65. rocznicę śmierci w dowód wdzięczności mieszkańcy powiatu tatrzańskiego”.

* * *

Dzień dobiega końca. Słońce oświetla góry otaczające miasto. Po wizycie na cmentarzu uparcie powraca w myślach łacińskie powiedzenie „Memento mori”. Na Pęksowym Brzyzku jeszcze częściej przychodziło inne, przypisywane Horacemu: „Non omnis moriam”. Przecież spoczywający tam, za życia stworzyli dzieła, dzięki którym żyją do dziś. I będą żyć tak długo jak będziemy czytać ich wiersze, podziwiać kunszt malarski czy rzeźbiarski, pamiętać o nich.

Równocześnie nie możemy zapominać innego powszechnie znanego wyrażenia „Carpe diem”.

Ileż razy sobie to uświadamiam? Tak, trzeba korzystać z dnia, cieszyć się nim, tak długo, jak to jest możliwe. Bo „naśmiawszy się nam i naszym porządkom, zamkną nas w mieszek, jak to czynią łatkom” o czym kilka wieków temu pisał Jan Kochanowski.

* * *

Do „Willi Karpaty” wracamy przez Krupówki. Z licznych restauracji dobiega góralska muzyka, kuszące zapachy, wabią interesujące wystroje wnętrza.

My nie damy się „zwieść”. Planujemy dzisiejszy wieczór spędzić w „Bąkowej Zohylinie” przy ulicy Józefa Piłsudskiego. Tam gra kapela, dają dobre jedzenie. Wynieśliśmy stamtąd dobre wspomnienia z poprzedniego pobytu w Zakopanem. I tym razem nas nie zawiedli.

Szczególny rarytas to wspaniały pachnący chleb ze smalcem ze skwarkami. Kto dziś to jeszcze pamięta?

Wracamy do domu pod wygwieżdżonym niebem. Jest piękie i nastrojowo. Jaka szkoda, że zostało nam już tak niewiele czasu w Zakopanem. A jeszcze tyle mamy planów.

Nęci wyjazd kolejką na Gubałowkę (koniecznie!). Z wyprawy do Morskiego Oka także niepodobna zrezygnować. A jakże można nie odwiedzic i podumać w pustelni Świętego Alberta, wstępując tam w drodze na Kalatówki?

O, te skarby, te obrazy. Cz.V





(Dziennik Zakopiański).

O zapachu choinek, pustelni i deszczu.

Ostatnia opowieść o podróży doTatr w 2007.

Mój „Zakopiański Dziennik” został w Michigan. Jestem teraz na wyspie w południowo - zachodniej części Florydy. Zielono tu, słonecznie, ciepło a zbliża się Boże Narodzenie, które już pewnie na zawsze kojarzyć mi się będzie ze śniegiem.

W tym roku 22 listopada przypadało święto Dziękczynienia, amerykańskie Thanksgiving, więc natychmiast po nim zaczyna się myśleć o Bożym Narodzeniu. Wystarczy włączyć radio i już słychać „We wish you a Merry Christmas” i zaraz po tym reklama: samochodów, „dajpersów”, kosmetyków, proszków do prania. Ciekawe czy teraz w Polsce też już tak jest?

Przed sklepami pojawiły się prawdziwe świerkowe choinki. Pachną pięknie, bo słońce je ogrzewa i zapach igliwia jest intensywny. Tak pachniały choinki, które każdego roku przywożono z lasu do domu moich rodziców kilka dni przed Wigilią. Tak pachną srebrne świerki, zasadzone przez mego męża przed naszym domem w Michigan. Taki zapach miała choinka na placu przed Bazyliką Świętego Piotra w Rzymie. Przywieziona została przez polskich górali Janowi Pawłowi II. Tak pachnialy świerki w Tatrach, kiedy tam byłam kilka miesięcy temu.

* * *

Tatry! Władysław Ludwik Anczyc (1823-1883) pisał

„Hej za mną w Tatry! W ziemię czarów,
Na strome szczyty gór.
Okiem rozbijem dal obszarów,
Czołami sięgniem chmur.

Ponad przepaście nasza droga,
Odważnie, bracie mój!
Od ludzi dalej - bliżej Boga
Ha, już jesteśmy - stój!”

Są w Tatrach takie miejsca, których zapomnieć nie sposób. Stoimy nad Morskim Okiem. To jezioro, w którym przeglądają się szczyty gór je otaczających, ma niezwykłą barwę, która zmienia się z każdą chwilą; niekiedy lustro wody bywa szare, szmaragdowe, zielone, czarne. Nie sposób więc opisać jakie jest rzeczywiście.

Otoczone jest wysokimi górami. Jedna z nich to Mnich. Przypomina profil zakonnika w nasuniętym głęboko na głowę kapturem. Legenda głosi, iż to mnich z klasztoru, znajdującego się do dziś po Słowackiej stronie Tatr, zaklęty został w kamień. Była to kara za to, że uwierzył iż może zbudować maszynę latającą i polecieć nad Morskie Oko, gdzie pojawiała się piękna dziewczyna. Za namową szatana poleciał, ale kiedy osiągnął cel, rozpętała się burza a on zamieniony został w głaz. Inna legenda głosi, że to młody zakochany chłopiec został zaklęty za karę za to, iż „zbeszcześcił” zakonny habit. Otóż ów ubogi młodzieniec, zakochany wzajemnie w bogatej dziewczynie przybrawszy habit zdecydował się na porwanie, wiedząc iż jej ojciec nie wyrazi zgody na ich związek. A dziewczyna? Podobno umarła z rozpaczy a jej duch krąży nad jeziorem. Morskie Oko otocza wiele legend. Jedna z nich mówi o tym, jakoby miało być połączone z Adriatykiem. Ciekawa jest też prawdziwa historia tego miejsca. Pomiędzy Galicją a Węgrami, już pod koniec XIX wieku toczył się spór graniczny o prawa własności. Sąd polubowny w Gratzu (Austria) w 1902 przyznał Morskie Oko na własność Galicji (a więc Polakom). Podobno na tę wspaniałą wiadomość sławny aktor Ludwik Solski zaśpiewał

„Jeszcze Polska nie zginęła
Wiwat! Wiwat Plemię lasze
Słuszna sprawa górę wzięła
Morskie Oko nasze”

Morskie Oko budzi i budziło zachwyt artystów. Wielu z nich ma i miało świadomość, że nawet największy geniusz nie potrafi odtworzyć piękna Natury. Adam Asnyk twórca poematu „Morskie Oko” pisał

„O wielki poemacie natury, któż może
iść w ślad za twych piękności natchnieniem wieczystym?
Kto uchwyci poranku wzlatującą zorzę
i zapali rumieńce na niebie gwiaździstem?

Zaś Władysław Tarnowski, inny poeta XIX wieczny, tak opisywał Morskie Oko:

„Coraz to więcej skały ścieśniają ścian biodra,
Czarna dzicz, naga - i ponura coraz bardziej,
Ciasno, duszno - pod górę, góry coraz bardziej
Leżą na drodze - nagle -
Błysła szyba modra!
Rozsunęły się skały, wokoło granity -
(...) niebo cichych fal pieści błękity -
Jest chwila, gdzie w naturze święto - jak w kościele,
Grają zdroje i drzewa, milkną burzy szały,
A cisza po niebiesiech gwiazdy swoje ściele...
Morskie Oko to Tatrów dusza zwierciadlana -
Patrzcie! teraz jest taka chwila!...

Na kolana!

Stojąc u stop schroniska nad Morskim Okiem, w towarzystwie innych turystow, licznych wycieczek szkolnych nie mam komfortu bycia „sam na sam z Naturą”, jaki niewątpliwie mieli cytowani powyżej poeci. Oni byli tu zanim nastąpił turystyczny zalew Tatr. A my? Przyjeżdżamy tu masowo autokarami, mikrobusami odjeżdżającymi spod dworca w Zakopanem, własnymi samochodami. Zatrzymujemy się u bram Tatrzańskiego Parku Narodowego i stamtąd albo wspinamy się w górę, albo wsiadamy na wielkie wozy zaprzężone w konie. Miejmy nadzieję, że nie zadepczemy Tatr. Jan Paweł II podczas jednej ze swych pielgrzymek do Polski spotkał się nad Morskim Okiem z leśnikami i pracownikami Parku. Nakazał im by dbali o piękno, które ich otacza. Dostrzegał zagrożenie dla piękna Natury.

* * *

Kiedy się jest w Zakopanem nie sposób nie odwiedzić słynnej Gubałówki. Przez Krupówki dochodzi się do stóp wzniesienia, do kolejki, która w ciągu kilku minut zawozi na szczyt. Gubałówka jest miejscem bardzo popularnym wśród narciarzy i nie-narciarzy. Bycie na Gubałówce od dawna należało do dobrego tonu. Pamiętam jeszcze z odległych czasów tzn. sprzed tak zwanej transformacji,czyli z PRL-u, jak w okresie światecznym pokazywano zdjęcia wypoczywajacych na Gubałówce „przedstawicieli klasy pracującej”. Ilu było owych „pracujacych” a ilu „przedstawicieli” dochodzić nie będziemy, bo nie nasza to rola. Gubałówka wciąż jest atrakcyjna. Rozciągają sie przed naszymi oczyma malownicze widoki. Liczne bary i restauracje mają bogate i urozmaicone menu. „Jak chcesz zjeść na wysokim poziomie odwiedź Gubałówkę” głosiła jedna z reklam (cytuję z pamięci). A piwo Żywiec czy Lech? Smakuja jeszcze lepiej, kiedy z tarasu baru patrzymy na panoramę, jaka rozpościera się przed nami.

Rozliczne stragany mają bogatą ofertę handlową. Znajdziemy tam wszystko; od pięknych ludowych wyrobów po kicz pamiątkarski „Made in China”. Skoro jednak o handlu mowa, to największy odbywa się u stóp Gubałówki, na rozległym placu. Można tam kupić wszystko co komu się zamarzy; od pysznych wędzonych oscypków czy bryndzy, po piękne szale, gustowne futra i kożuchy. Artyzm ręcznie haftowanych obrusów, uroda szydełkowych serwetek, mistrzowsko wykonane swetry, czapki, rękawice budzą podziw a pewnie i grzeszną żądzą posiadania. O tak, Polak a szczególnie Góralka polska potrafi. Tam to widać jak na dłoni.

* * *

Zanim się dojdzie z Kuźnic do Kalatówek mija się niezwykłe miejsce: Klasztor ss. Albertynek i mieszczącą się przy nim chatkę Świętego Alberta.

To miejsce odwiedzał Karol Wojtyła, Metropolita Krakowski. Potem był tu kiedy już był Papieżem.

Podczas uroczystości w Rzymie powiedział o Bracie Albercie:

„Jest to święty o duchowości urzekającej zarówno swym bogactwem, jak i swą prostotą. Pan Bóg prowadził go drogą niezwykłą: uczestnik powstania styczniowego, utalentowany student, artysta-malarz, który staje się naszym polskim "Biedaczyną" (jak św. Franciszek z Asyżu) szarym bratem, pokornym jałmużnikiem i heroicznym apostołem miłosierdzia. (Jan Paweł II, Rzym 6 stycznia 1995).

Adam Chmielowski, późniejszy Święty Brat Albert, urodził się w 1845 roku w okolicach Krakowa. W 14-tym roku życia został sierotą. W 18-tym roku życia był uczestnikiem Powstania Styczniowego. W wyniku odniesionej rany utracił nogę. Udało mu się wydostać do Paryża a po amnestii w 1865 roku wrócił do Warszawy. Obdarzony talentem malarskim rozpoczął studia w Warszawie, a potem w Monachium. W pewnym momencie decyduje się na służbę Bogu. Zakłada zakon Braci Albertynów a kilka lat później sióstr Albertynek. Jego Zakon kieruje się regułami i zasadami zakonu stworzonego przez Św. Franciszka z Asyżu. Brat Albert bez reszty oddaje się służeniu ubogim, chorym, bezdomnym, sierotom, kalekom. Zakłada przytułki, kwestuje na ich rzecz. Przez czas jakiś maluje i sprzedaje obrazy by zdobyć pieniądze dla swych podopiecznych. Pomaga bezrobotnym, wyszukując dla nich pracę.

Słynne są słowa Brata Alberta, że trzeba każdemu dać jeść, bezdomnemu miejsce, a nagiemu odzież; bez dachu i kawałka chleba może on już tylko kraść albo żebrać dla utrzymania życia.
Umarł 25 grudnia 1916 r. w Krakowie w opinii świętości. W 1938 r. prezydent Polski Ignacy Mościcki nadał mu pośmiertnie „Wielką Wstęgę Orderu Polonia Restituta za wybitne zasługi w działalności niepodległościowej i na polu pracy społecznej”.

Pustelnię Świętego Brata Alberta na Kalatówkach z kaplicą Świętego Krzyża zaczęto budować w 1898 na terenie ofiarowanym przez hrabiego Władysława Zamoyskiego. Stanisław Witkiewicz był podobno współtwórcą projektu. Od 1902 roku zamieszkały tu siostry Albertynki.

Poniżej kaplicy jest mały domek. Mieści się tu mała cela z wąskim drewnianym łożkiem, w której mieszkał brat Albert.

W Pustelni, a właściwie w owej chatce spędziliśmy czas jakiś. Dziwne, niezwykłe jest to miejsce. Jan Paweł II podczas beatyfikacji Siostry Albertynki Bernardyny powiedział: „Stańmy w zadumie nad tym miejscem, gdzie wśród surowego piękna gór dojrzewały do świętości te dwie postacie, których dewizą życiową była dobroć na miarę codziennego chleba”.

Byli to Adam Chmielowski, popularny i utalentowany artysta malarz, i Bernardyna Jabłońska, wierna współpracowniczka i kontynuatorka dzieła jego miłosierdzia.

* * *

Opuściliśmy Pustelnię by powędrować na Kalatówki. Pięknie tam. Siedzieliśmy na ławce przy schronisku mocno zaniedbanym, ale ciagle funkcjonującym. Przed nami w dole była rozległa zielona łąka. Gdyby udało nam się tu być kilka tygodni wcześniej byłoby jeszcze piękniej. Wtedy gdy kwitną krokusy nie widać łaki; jest jeden wielki kolorowy krokusowy dywan.

Nad nami zaczęły pojawiać się chmury. Postanowiliśmy wracać do Kuźnic. Schodziliśmy w dół i usłyszeliśmy pierwsze grzmoty. Za chwilę lunęło. Ulewa się nasilała. Zasłona deszczu utrudniała zejście. To co było przed chwilą drogą, zamieniało się gwałtownie w potok. Trwało to jeszcze kilkanaście minut i nagle, tak jak się zaczęło, tak ustało.

Na niebie pojawiła się wielka kolorowa tęcza. Znak nadziei. Obietnica spełnienia marzeń. Jakich? Może kiedyś i o nich opowiem.

KONIEC

Więcej zdjęć z pobytu w Zakopanem Autorka zamieściła na stronie:
www.picasaweb.google.com/Ki4pelc/ZakopanePolandMay2007