sobota, lipca 22, 2006

Kwiaty, masc tygrysia i "Singapur Sling"




Podano kiedys do wiadomosci iz władze Singapuru zniosły zakaz importu gumy do żucia i zezwoliły na wyświetlanie amerykańskiego serialu “Seks w mieście “.“Jak widać nasza zachodnia cywilizacja wielkimi krokami zmierza do Singapuru” pomyślałam nie bez ironii, zastanawiając się rόwnocześnie, czy te informacje, podane jako “wiadomości dnia” (poza producentami gumy i filmu) kogokolwiek obchodzą?Niemniej jednak, ta wzmianka spowodowała napływ wspomnień związanych z Singapurem, do tej pory zapewne jedynym miastem na świecie, w ktόrym szansa przyklejenia się do wyplutej na ulicy gumy do żucia była niemal zerowa. Surowe władze singapurskie karaly bezwzglednie. Za plucie, podobnie jak za wandalizm, groziła kara chłosty, nie mόwiąc o extra karze za przemyt nielegalnego towaru.Nasz pobyt w Singapurze wspominam dość często tez w innych okolicznościach, jak np. przy okazji porządkowania szafy. Wisi w niej uszyty w ciagu dwu dni przez singapurskiego krawca garnitur męża.
Wspominam pobyt w Singapurze także przy wycieraniu kurzu, kiedy biorę do ręki malutki talerzyk, porcelanowe cacko kupione na wyspie Kusu, zwanej inaczej “Wyspą Zόłwią”.Naszą jedyną podrόż do Singapuru odbyliśmy kilka lat temu, ale jak wiele innych i ta ciągle jest żywa w naszej pamięci.
,***
Samolot amerykańskich linii lotniczych Northwest, po wielogodzinnej podrόży wylądował na lotnisku Changi.”Nareszcie u celu” pomyślałam. Mimo zmęczenia nie mogłam nie zauważyć iż lotnisko jest nowoczesne i oszałamiająco wypucowane. I niemal wszędzie stały bukiety cudownych orchidei..Jak się okazało orchidee zdobiły także toalety, nota bene lśniące, iespotykaną gdzieindziej w swiecie, czystością.Po odprawie paszportowej i celnej wsiedliśmy do taksόwki. Przez jakiś czas jechaliśmy wzdłuż rozległych zielonych terenόw. Zbliżała się tropikalna noc.“Jak wyglądała ta wyspa, ktόrą zaledwie dwieście lat temu, w 83% pokrywała dżungla?” zastanawiałam się, pamiętając, że czytałam iż zniszczono też pięćdziesiąt gatunkόw orchidei.Czytałam, że wiele zmieniło od tamtego odległego czasu, kiedy przedstawiciel Korony Brytyjskiej, Sir Thomas Raffles wysiadł na ląd u wybrzeży rzeki, skusil sporą łapόwką malajskiego władcę i uzyskał zgodę na założenie przedstawicielstwa Kampanii Brytyjsko Indyjskiej eliminując z gry Holendrόw. W momencie przybycia okrętόw pod wodzą Raffla, mieszkało w Singapurze około 150 ludzi. Byli to główniepiraci i rybacy. Rok potem było już 1000 mieszkańcόw.Potem nastąpił szybki rozwόj miasta i w rezultacie do roku 1880 aż 90% dżungli zostało wycięte. Miejsce starych drzew, tropikalnych krzewόw zastąpiły budowle. Te zaś w latach 60-tych XX wieku zostały zburzone do fundamentόw a w ich miejsce stanęły wieżowce z betonu, stali i szkła. Ludność została przesiedlona do częściowo opłacanych przez rząd mieszkań w blokach.Wjeżdzamy do oświetlonego rzęsiście centrum miasta. Wrażenie oszałamiające.Taksόwkarz zatrzymał się przed hotelem “Pan Pacific”. W tym eleganckim hotelu (choć jednym z tańszych w tym rejonie miasta!) spędzimy siedem dni. Jakie będą? Co przyniosą? Jest już pόźno, Zostaje tylko jeszcze raz spojrzeć przez okno. Z pokoju na trzynastym piętrze rozlega się widok na oświetlone wieżowce, błyszczące rozmigotanymi neonami miasto, w ktόrym spotyka się Wschόd z Zachodem. Jutro ruszymy “na podbόj” miasta.***Mimo iż Singapur słynie z tego że ma niezmiernie obfite opady deszczu, wysokie temperatury i dużą wilgotność (o czym się sami przekonamy) to pierwszego dnia naszego pobytu pogoda jest znakomita. Wypoczęci wychodzimy na ulicę już ruchliwą mimo wczesnej pory. Uderza niezliczona ilość kolorowych krzewόw, kwitnących wszędzie kwiatόw, wspaniałych drzew. Nic dziwnego, że Singapur zwany jest tez Miastem - Ogrodem.Po drodze wstępujemy do francuskiej kawiarni. Wszystko wydaje się “żywcem” przeniesione z Francji: zapach kawy, (tej, ktόrą parzą w Paryzu), wygodne foteliki, “Le Monde” na regale z gazetami, francuska melodia z radia. A bagietki takie jakich nie powstydziłby się najlepszy we Francji piekarz. Frankofońskiej atmosfery dopełnia dobiegająca od sąsiedniego stolika rozmowa w języku francuskim.Mimo iż przyjechaliśmy by poznawać “ducha” Dalekiego Wschodu, to bedziemy tu w tej francuskiej kawiarence pić codziennie naszą poranną kawę i kupować pyszne francuskie ciastka.Wpływy zachodniej kultury są w Singapurze widoczne i silne. Dostrzega się to nie tylko w istnieniu licznych europejskich restauracji, w budowlach stawianych wg. projektόw brytyjskich, irlandzkich, niemieckich czy francuskich architektow, w nazwach ulic etc., etc. Nade wszystko warto pamiętać iż język angielski jest tu jednym z oficjalnych językόw. Przypomina to o dominacji brytyjskiej korony ale jest też najprostszym rozwiązaniem problemu międzyludzkiej komunikacji. Jak wszędzie w dzisiejszym świecie angielski jest jedynym językiem umożliwiającym porozumienie się mieszkańcόw tej “wieży Babel”, jaką jest Singapur, ktόry zamieszkują Chinczycy w 77%,Malajowie w 14,2%, Hindusi w 7,1 %, inni ( w tym Europejczycy) stanowią 1,2%. Rόżnorodność etniczna powoduje iż Singapur jest niezmiernie atrakcyjnym dla turysty miejscem.Mieliśmy okazję zajrzeć na krόtko do dzielnicy hinduskiej, ktόrej mieszkańcy pieczołowicie kultywują tradycje kulturalne i religijne swych przodkόw. Podziwialiśmy piękne sari noszone z wdziękiem przez urodziwe kobiety, oglądaliśmy niezwykłe rzeźby na wejściach do hinduskich świątyń, bogato zdobioną bramę dwudziestopiętrową Gopuram, stawaliśmy przed posągami hinduskich bόstw w świątyni poświęconej Wisznu.Jednak nie można zapominać iż największą procentowo część tego ponad trzymilionowego państwa - miasta stanowią Chińczycy. Mandaryn jest pierwszym oficjalnym językiem.Jednym z ciekawszych miejsc Singapuru jest dzielnica chińska.Zbudowano też w Singapurze “Miasto Dynastii Tang”. Stanowi ono naturalnie jedną z licznych atrakcji turystycznych. Miasteczko ma charakter “orientalnego Disneylandu”. Zbudowane zostało w ciągu trzech lat kosztem 70 milionόw dolarόw (singapurskich) na 12 hektarach. Na terenie tego “miasta - skansenu” jest około 100 sklepόw, świątynia, miniatura Wielkiego Muru Chińskiego, podziemny pałac z armią z terakoty liczącą ponad 1000 wojownikόw. Jest to wierna (choć znacznie mniejsza liczbowo) kopia armii z Xian w Chinach. W miasteczku mozemy uczestniczyć w chińskiej ceremonii weselnej. Można tu obejrzeć przedstawienie opery chińskiej i zapierające dech pokazy akrobacji chińskiej.Interesująca była wizyta w aptece. Widziałam tam niezliczoną ilość słoi i słoiczkόw zawierających jakieś dziwne szare, zielone, szafirowe i białe substancje, zioła, szkielety nieznanych mi zwierzątek, w butlach przechowywano jakieś gady i płazy zakonserwowane w alhoholu. Nie brakło oczywiście tradycyjnych przyrządów do akupunktury, słoiczki "tygrysiej maści" zaś przypominały o karierze zielarza Aw Chu Kin, ktόry wyemigrował z Chin do Burmy, gdzie leczył mieszkańcόw, licząc też na zrobienie majątku. W roku 1920, tuż przed śmiercią, wprowadził do sprzedaży “cudowny lek” na wszystko. Niestety ludzie nie wierzyli w skuteczność balsamu. Nie spełnily się marzenia i doktor zmarł w biedzie.Szczęśliwie swą tajną recepturę przekazał synom a ci znając zasady marketingu, zmienili nazwę na “Maść Tygrysią”. Jeden z synόw sprόbował szczęścia w Singapurze, drugi w Hong Kongu. Obaj odnieśli sukces. I tak dzięki inwencji zielarza Chu Kin i jego przedsiębiorczym synom dziś na całym świecie ludzie mogą do woli smarować swe obolałe mięśnie, leczyc bronchity, smarować skronie w przypadku bόlu głowy, smarować bąble po ukąszeniu przez komary. Pomaga. Wiem z doświadczenia. A słoiczek kupiony wόwczas w Singapurze do dziś trzymam w domowej apteczce.* * *Singapur jest dobrze prosperującym miastem i jednym z kilku najważniejszych i największych portόw świata. Wzmianki o Singapurze pochodzą z XIII wieku, kiedy to chiński podrόżnik między innymi napisał iż widział tam lwy. Niezależnie od tego, że tych lwόw nikt inny potem nie widział (poza ZOO) miasto często nazywane jest “lwim miastem ”.Singapurski lew ma głowę krόla zwierząt i ciało ryby.Teraz posąg “Merliona” strzeże brzegow rzeki Singapur, ktόra w tym miejscu wpływa do morza. Rzeka dała początek temu miastu. Tu od trzynastego wieku przypływali Chińczycy i prowadzili handel, ten port był przedmiotem pożądań kolejnych okupantow Singapuru.W latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku rozpoczęła się kolejna era rozwoju miasta. A w 1867 terytorium Singapuru stało się formalnie kolonią Korony Brytyjskiej.Ale początek anglosaskiej cywilizacji dał Thomas Raffles, ktόry przybił do brzegow w 1819 roku. I choć byl tu bardzo krόtko pamięć o nim trwa do dziś. On to jest uznany do dziś za twόrcę nowoczesnego Singapuru.Wzdłuż rzeki zbudowano w XIX wieku bulwary, bogate rezydencje, hotele.Najsłynniejszym z nich jest z pewnością “Hotel Raffles”.
Jak podaje przewodnik po Singapurze (Singapore Handbook by Carl Parkes) zwiedzanie miasta nie będzie kompletne bez zobaczenia tego hotelu, ktόry “jest bardziej sławny niż samo miasto”. W 1887 roku Ormianie przybyli z Persji, bracia Sarkies - Martin, Tigran, Awiet i Arszak wynajęli dziesięciopokojowy hotel, rozbudowali go. Niemal tuż po otwarciu hotelu zjawił się nieznany jeszcze pisarz Jόzef Conrad, ktόry zatrzymał się w tanim pokoiku w “Seamen`s Mission”. W jednej ze swych powieści Conrad opisuje “Hotel Raffles” jako "broniący się przed upadkiem budynek z cegły, w ktόrym jest tyle powietrza co w klatce na ptaki”.Jak pisze Carl Perkes,
Jόzef Conrad Korzeniowski po raz pierwszy odwiedził południowo wschodnią Azję w 1887 kiedy był kapitanem statku płynącego z Bangkoku do Australii via Singapure. Jak wiemy, swe przeżycia na morzu Conrad opisał w swych licznych utworach m.in. w powieści "Lord Jim". Rudyard Kipling, będący w Singapurze w 1889 pisał “W Hotelu Raffles jedzenie jest znakomite a bardzo złe są pokoje. Podrόżujący winni odnotować iż należy jeść w Raffles a mieszkać w hotelu “de l`Europe”. Zarόwno Conrad jak i Kipling odwiedzili Raffles zanim bracia Sarkies zaczęli wszystko zmieniać.Po zmianach ich hotel śmiało mόgl konkurować z najbardziej luksusowymi hotelami nie tylko Singapuru ale całego tego rejonu świata.Kiedy my byliśmy tam był po kolejnej renowacji olśnił nas pięknymi kandelabrami, wystrojem wnętrza, a może przede wszystkim, magią miejsca. Siedząc w barze zwanym “Writer`s Bar” (bar pisarzy) i popijac słynny “Singapur Sling” patrzyłam na stojące obok w ramce zdjęcie Conrada Korzeniowskiego, Polaka i jednego z największych twόrcόw literatury angielskiej. I myślałam o tych wszystkich wielkich i zanych, ktόrzy odwiedzili ten hotel. To jest cała znakomita galeria postaci: Kippling, Herman Hesse (pisarz), krόl Tajlandii, Aga Khan, Somerset Maugham (był trzykrotnie), Charlie Chaplin, Ava Gardner, Liz Taylor, John Lennon, Pablo Neruda.Myślałam też o tej przemożnej potrzebie podrόżowania wynikającej… czy ja wiem z czego? Z ciekawości, z chęci poznania? A może to atawizm? Przecież niektόrzy z nas pochodzą od swych praprzodkόw - koczownikόw.Mόj rόżowy koktajl “Singapurski Sling” się skończył, zachodzące słońce oświetlało ogromny bukiet orchidei stojących na stoliku obok, za oknem kołysały się palmy.Kolejny dzień w Singapurze dobiegał końca. Wrόciliśmy do naszego hotelu. Na nocnej szafce, jak każdego wieczoru, pokojόwka postawiła flakonik z nową biało-czerwoną orchideą. Jest ona kwiatem Singapuru.W dole, za oknem żarzące się milionami neonόw i świateł miasto nie było jeszcze gotowe do odpoczynku. A ja otwierając książkę znalazłam częściową odpowiedź na moje pytanie “dlaczego podrόżujemy”. Robert Louis Stevenson, brytyjski pisarz wyznaje “Jeżeli o mnie chodzi to ja nie podrόżuję by znaleźć się gdziekolwiek, lecz by podrόżować. Podrόżuję dla samego podrόżowania. To wielka sprawa tak się przemieszczać”. Erie Newby, autor książki ”A Traveler”, pisze “Dlaczego ludzie podrόżują? Po to by znaleźć cieplejszy albo chłodniejszy klimat. By odkryć co jest za morzem, za wzgόrzem, co jest tam daleko, tuż za rogiem, za murem ogrodu”.Następnego dnia pojechaliśmy do Johor Bahru w Malezji. Byliśmy bowiem ciekawi co jest po drugiej stronie mostu łączącego wyspę Singapur z Pόłwyspem Malajskim.

środa, lipca 19, 2006

Wieden 2006




Od czterech miesięcy mieszkamy w Europie, częściowo zjednoczonej.
Słowenia jak wiadomo, jest jednym z "młodszych" krajów wspólnoty.
Mieszkamy w Europie "na nowo" parę miesięcy tylko, to prawda, ale może tym większa z tego uciecha. Cieszą nas wszelkie przyjemności europejskie a z europejskimi niedogodnościami zmagamy sie przecież tylko "czasowo".
Jesteśmy w "sercu Europy". Wszędzie stąd blisko.
Na przykład do Gratzu, pięknego starego, austriackiego miasta jest zaledwie godzina jazdy pociągiem. Koszt podróży niewielki. Wygodnym, czystym, pociągiem jedzie się za jedyne siedem i pół euro od osoby. Co prawda w Gratzu trzeba zapłacić blisko dwa euro (1.70) za przejazd tramwajem z dworca do centrum miasta, a kawa, choć równie dobra jak w Mariborze, kosztuje dwa razy tyle.
Gratz jednak koniecznie trzeba zobaczyć, bo jako zabytkowe miasto jest wysoko notowany w przewodnikach turystycznych. I słusznie, bo jest urokliwy, pięknie położony i "do życia". Nota bene, Polaków musi być tam sporo, bo w kiosku na dworcu można kupić polskie tygodniki wydawane w Niemczech.
Możemy też bezpośrednim pociągiem wybrać się na zwiedzanie Wenecji.
Wyjeżdża się z "naszego" Mariboru rano a już wczesnym popołudniem wysiada się na stacji Santa Lucia w Wenecji. Tam czekają "vaporetta", które płynąc po Canale Grande zawiozą nas do Ponte Rialto albo do bazyliki Świętego Marka.
Jeżeli komuś dane było przemierzać ogromne przestrzenie Stanów czy Kanady, Europa nagle wydaje się mała. Korzystamy więc z tego i o ile tylko staje się to możliwe …ruszamy w drogę.
Najczęściej podróżujemy we dwoje, czasami z "grupą".
* * *
Niedawno dostaliśmy zaproszenie do wzięcia udziału w wycieczce do Wiednia. W programie był udział w spotkaniu na jednym z wiedeńskich uniwersytetów, poświęconym transformacjom w zakresie szkolnictwa wyższego (wspólnota europejska!), zwiedzanie miasta i kolacja na Grinzingu.
Zaproszenie do udziału w "wyprawie wiedeńskiej" przyjęliśmy z radością.
Parę dni potem, kilka minut przed godziną szóstą rano stawiliśmy się na miejscu zbiórki.
W podróży towarzyszyla nam przewodniczka, która jak się wkrótce okazało, znała doskonale historię.
Zaskoczyła nas niezmiernie przyjemnie tym, że wiele uwagi poświęciła nie tylko minionej dawno wielkości Austrii i jej monarchom, ale także roli Jana III Sobieskiego w zwycięstwie nad wojskami tureckimi w 1683 roku. Jak wiemy, Kara Mustafa poniósł klęskę tak poważną iż państwo otomańskie nigdy się z niej nie podniosło.
Myślę więc, że warto dla przypomnienia przytoczyć kilka epizodów związanych z historią owej słynnej bitwy, która stała się symbolem obrony chrześcijańskiej Europy przed zalewem tureckim.
* * *
W 1682 na Węgrzech wybuchlo powstanie przeciwko panujacym Habsburgom. Powstanie padło, ale to wydarzenie pociągnęło za sobą poważne następstwa. "Wielka porta" pod wodzą Kara Mustafy była gotowa do wojny przeciw Cesarstwu.
Przewidując zagrożenie, cesarz austriacki Leopold I 1 kwietnia 1683 zawarł przymierze z królem Polski Janem III Sobieskim.
Obaj zobowiązali się do udzielenia sobie wzajemnie pomocy w przypadku zagrożenia.
Król polski widząc niebezpieczeństwo obwarował Lwów i Kraków. Turecka orda uderzyła jednak (a może dzięki temu!) na Wiedeń. Przez dwa miesiące wojska austriackie dzielnie broniły miasta.
3 września przybyła odsiecz. Jan III Sobieki zgromadził 27 tysięcy wojska w tym 25 pułków słynnej husarii. Wojska zatrzymały się w Tulin nad Dunajem.
Ponad sześćdziesiąt tysięcy żołnierzy niemieckich, austriackich i polskich pod wodzą Sobieskiego stanęło do walki przeciwko armii liczącej ponad sto tysięcy.
Skuteczna taktyka Sobieskiego przyniosła zwycięstwo. Turcy przerażeni widokiem husarii zaczęli uciekać w popłochu. Jak podaje Jan Wimmer w swej książce "Wiedeń 1683. Dzieje kampanii i bitwa" straty tureckie wynosiły dziesięć tysięcy zabitych i pięć tysięcy rannych. Po naszej stronie zginęło tysiąc pięciuset rycerzy a dwa i pół tysiąca było rannych.
Po zwycięstwie Jan III Sobieski w liście do papieża Innocentego XI napisał "vinimus, vidimus et Deus vicit" ( przyszliśmy, zobaczyliśmy i Bóg zwyciężył). Wraz z listem wysłany został na znak zwycięstwa zdobyty zielony sztandar Proroka.
O swym sukcesie pod Wiedniem tak pisał Jan III Sobieski do żony Marysieńki "Bóg i Pan nasz na wieki błogosławiony dał zwycięstwo i sławę narodowi naszemu jakiego wieki przeszłe nigdy nie słyszały."
Z pewnością spostrzeżenie zwycięskiego króla Polski było słuszne. Niestety, jak wiemy także tego sukcesu nie potrafiono wykorzystać. W ciągu następnego stulecia Austria była jednym z trzech mocarstw, które pozbawiły Polskę niepodległości.
* * *
Wiedeń 2006 nie żyje wspomnieniami VICTORII 1683 nad państwem otomańskim ale Rokiem Mozartowskim. Wszędzie widoczne są dowody tego zainteresowania Geniuszem. Powodem tych celebracji stała się dwieście pięćdziesiąta rocznica Jego urodzin.
Początek obchodów przypadł na 28 stycznia i trwać będzie aż do końca roku.
Mozart urodził się w Salzburgu. O mieście mówi się dziś, iż "Mozart mógłby istnieć bez Salzburga, ale dzisiejszy Salzburg nie istnialby bez Mozarta". Zapewne jest w tym część prawdy. Tam zjeżdżają turyści nie tylko z powodu slynnego pałacu arcybiskupa Marcusa Sitticusa ze sławnymi "Wasserespiele" (fontannami wytryskującymi z ukrytych miejsc). Przyjeżdzają by obejrzeć dom, w którym urodził się Mozart. Tam ów "wunderkind" czyli cudowne dziecko, zaczynało swą muzyczną karierę pod okiem ambitnego i bardzo wymagającego ojca, Leopolda. Ojciec był świadomy geniuszu syna i czuwał nad nim niemal przez całe swe życie. Był też znakomitym impresariem. Potrafił swoje dzieci zaprezentować na dworze cesarskim.
Z Wiedniem Mozart związał się na resztę swego życia w wieku dwudziestu pięciu lat, kiedy został wyrzucony z pracy z powodu licznych konfliktów. Zaczął niezależny byt, z dala od dworu arcybiskupa salzburskiego.
Mozart w Wiedniu podejmował się wielu prac: komponował na zamówienie, uczył gry na fortepianie, komponował opery, reżyserował, dawał koncerty. Ożenił się z Constanze Weber. Rodziły się dzieci. Było ich sześcioro, ale tylko dwóch chłopców weszło w wiek dojrzały.
Sukcesy wirtuozowskie, jak widać, nie szły niestety w parze z pełnią szczęścia osobistego.
* * *
Dla uczczenia rocznicy, jak się dowiedziałam, Wiedeń zainwestował 30 milionów euro. Zaproszono orkiestry, wybitnych artystów występujących podczas rozlicznych koncertow. Wiele pochłonęła renowacja obiektów w jakimś sensie zwiazanych z Mozartem.
Turyści i mieszkańcy Wiednia mają powód do satysfakcji.
"Jak się to dzieje, że nagle wśród nas, zwykłych ludzi, pojawiają się tacy geniusze jak Mozart? Jak wyrastają z tej przeciętnosci i zwyczajności, jaka nas zewsząd otacza?" - możemy się zastanawiać.
Na Domgasse 5, jest ostatnie, i jedyne, jakie się zachowało do dziś, wiedeńskie mieszkanie Constanze i Wolfganga Mozartów.
Po długim remoncie, z początkiem 2006 roku otwarto tu mozartowskie muzeum. Wystawa, otwarta 10 stycznia, będzie otwarta do 31 grudnia 2006 roku.
Mozart wynajmował mieszkanie na pierwszym piętrze, ale cały budynek przeznaczono na prezentację dokumentow i obrazów zwiazanych z Wiedniem, z Jego twórczością i życiem osobistym.
Jest to wystawa niezmiernie intersująca, myślę, że nie tylko dla znawców i badaczy życia i twórczości Mozarta, ale dla każdego z nas.
Na najwyższym piętrze przyglądamy się Wiedniowi w czasach Mozarta.
Jest obraz przedstawiający panoramę Wiednia, mapa Wiednia, widok audytorium w teatrze wiedeńskim. Jest naturalnie ( jakżeby inaczej!) obraz płodnego Canaletta "Widok na Mehlmarkt".
Jest dokument poświadczający zatrudnienie Mozarta na dworze cesarskim (czekał na to zatrudnienie kilka lat!), podanie Mozarta o pracę w charakterze dyrygenta w katedrze wiedeńskiej (Św. Stefana), bilet na koncert Mozarta.
Wśród licznych faksymilii wypatrzeć można też dokument potwierdzajcy przynależność Mozarta do loży masońskiej z 1784 roku i kontrakt małżenski z 3 sierpnia 1782, zawarty pomiędzy Mozartem a Constanze Weber.
Z licznych eksponowanych tam obrazów patrzą na nas ludzie, znaczący w epoce Mozarta, wielcy politycy, znani mecenasi sztuki.
Schodzimy na kolejne piętro by wejść w muzyczny świat mozartowski. "Witają" nas Haydn, Salieri, Clementi - wielcy i uznani kompozytorzy.
Haydn był jednym z tych, którzy wcześnie i w pełni uznali geniusz Mozarta. Leopoldowi Mozartowi powiedział: "Przysięgam na Boga, że pański syn jest największym kompozytorem jakiego znam".
Na wystawie nie zabrakło faksymili rękopisu słynnego Requiem (pamiętacie Państwo film "Amadeus"?). W tym domu na Domgasse powstały słynne opery Don Giovanni, Wesele Figara, Cosi fan Tutte.
Na pierwszym piętrze znajduje się mieszkanie, które wynajmował Mozart.
Nie ma tu sprzętów, poza kołyską stojącą w jednym z pokoi, będącym sypialnią Mozarta. W "inwentarzu pośmiertnym", przeczytać można, iż w mieszkaniu Mozarta zostało tylko małżenskie łóżko i kołyska.
Możemy obejrzeć portrecik synów, Carla Thomasa i Franza Xavera Wolfganga.
Z okna sypialni Mozarta jest widok na wąską ulicę. Jest wyludniona. Wycieczka uczniów, którą spotkaliśmy przy wejściu do budynku już dawno poszła dalej. Domgasse, położona tuż przy katedrze jest cicha. Ale wystarczy zrobić kilkadziesiąt kroków a znów znajdziemy się na ruchliwej trasie turystycznej. Na placu przed katedrą Św. Szczepana (jak piszą przewodniki polskie) albo Św. Stefana, jak czytamy we wszystkich innych przewodnikach świata, toczy się życie.
W katedrze Mozart podobno brał ślub, grywał na organach i zgodnie z tym co podają badacze, tam odbyło się nabożenstwo żałobne po jego śmierci. Uczestniczyła w nim rodzina i garstka przyjaciół. Po ceremoniach kościelnych doczesne szczątki Mozarta wrzucono do wspólnego grobu. Nie jest więc znane miejsce, gdzie został pochowany. Na cmentarzu Św. Marka wzniesiono w 1891 roku symboliczny nagrobek, upamiętniający kompozytora.
Wolfgang Amadeus Mozart zmarł w wieku trzydziestu pięciu lat. Jego muzyka żyje do dziś.
* * *
Kiedy się jest w Wiedniu, mówią bywalcy, należy przejść się po "Ringu", zjeść "Sacher torte" w kawiarni Sacher, zajrzeć na plac przed pałacem, pokłonić się Marii Teresie na pomniku przed Hofburgiem. A wieczorem koniecznie pojechać na Grinzing.
Skoro jest się "nad pięknym, modrym Dunajem" nie wolno takiej okazji opuścić.
Tak więc nasza wycieczka, po zwiedzeniu skarbca w Hofburgu, po wysłuchaniu historii słynnej Hiszpańskiej Szkoły Jeździeckiej i zrobieniu zdjęć na tle konnych dorożek, na kolację udała się na Grinzing.
Jedzenie w przytulnej restauracji było obfite, muzyka (skrzypce, harmonia i głos kobiecy) na wpół folklorystyczna, na pół klasyczna tworzyły wlaściwy, "grinzingowski" nastrój. Przy stołach biesiadowali Austriacy, Słoweńcy (z nami włacznie) i spora grupa Japończyków.
Z Wiednia odjeżdżaliśmy pełni wrażeń i z przekonaniem, że należy znów tu jeszcze kiedyś zawitać. W drodze, na przemian nucąc cichutko walce Straussa i "Eine Kleine Nachtmusik" patrzyłam na ogromny, nisko nad ziemią wiszący pomarańczowy ksieżyc. Było w tej nocy coś magicznego. Co? Nie wiem. Może to coś zostało z atmosfery "Zaczarowanego Fletu"?
Od redakcji: W tle sluchasz - miły Czytelniku - allegro z "Eine kleine Nachtmusik" Wolfanga Amadeusza Mozarta.

Jerusalem, Slovenia



(copy right by RyszardaL.Pelc)