środa, stycznia 18, 2017

"Gajdżinka" w japońskim szpitalu



czyli opowieść o nieplanowanej podróży

To nie była podróż  ani planowana, ani tym bardziej  wyśniona. Zdarzyło się to w  środę 5 października 2005 roku. Tego dnia było mglisto. Od czasu do czasu padało.
"Musimy uważać, bo może być ślisko", powiedziałam mężowi zanim wsiedlismy na rowery, by odbyć codzienną przejażdżke nad jeziorem Biwa.
Potem  mieliśmy pojechać na pocztę by podjąć pieniadze.

 Kiedy dojechalismy do miejsca przeznaczenia, okazało sie, że automat bankowy jest w naprawie. Miała ona trwać dwie godziny. "Wracajmy, przyjedziemy potem" powiedzial moj mąż. Ja jednak zdecydowałam,  że   zrobimy zakupy w sasiednim supermarkecie, a w drodze powrotnej ponownie wstąpimy na pocztę.
Gdybym była w stanie przewidzeć co się za chwilę stanie, z pewnością wróciłabym do domu. Ale stało się inaczej.

"Beisie" to nowo zbudowany elegancki sklep spożywczy stanowiacy część wielkiego centrum handlowego.  Moje japońskie przyjaciółki niechętnie tam zagladają, przyzwyczajone do małych ryneczków, sklepików w sąsiedztwie czy też rolników, którzy do dziś dostarczają im płody rolne prosto do domu.

W kompleksie "Cainza" mieszczą  się rozmaite firmy. Tam też jest biuro podróży, w którym kilka dni wcześniej opłaciliśmy wycieczkę do Hiroszimy. Nigdy w porzednich naszych podrożach po Japonii nie odwiedziliśmy tego miasta tak tragicznie doświadczonego podczas wojny sześćdziesiąt lat temu.  Jednakże głównym celem naszej podróży była słynna z pięknego krajobrazu i znanych świątyń, Mijadżima położona w pobliżu Hiroszimy. Ogromnie cieszylam się na ten wyjazd. Zamierzaliśmy naszą rocznicę ślubu obchodzić w jednym z trzech najpiękniejszych miejsc w Japonii!

"Do wyjazdu zostało jeszcze pięć dni", pomyślałam dojeżdżając do sklepu.

 Posadzka wyłożona kafelkami lśniła czystością. Schodząc z roweru poczułam, że moja stopa nie zatrzymuje się na podłożu, ale w poślizgu sunie do przodu, a ja nie jestem w stanie opanować równowagi. Padam. Już wiem, że wraz ze mną padają też nasze plany podróży...

Widzę męża, który nie przeczuwając niczego, parkuje swój rower. Podbiega do mnie jakaś Japonka. Chce pomóc mi wstać. "Kiukiusza" (ambulans) mówię do niej. Moje położenie, nie mówiąc o mojej ograniczonej znajomości japońskiego, nie pozwala na dłuższą konwersację. Kobieta biegnie po pomoc. "Kiukiusza, kiukiusza" powtarzam kiedy przychodzi strażnik sklepowy. Pokazuję na swoją bezwładną nogę.

Mój mąz jest już przy mnie i oboje widzimy, że strażnik telefonuje. "Pewnie wzywa ambulans" myśle nie bez satysfakcji, że jednak nasza nauka japońskiego nie całkiem poszła na marne. Ale on wezwał tylko kolegę. Co dwu, to nie jeden. Stoją z zatroskanymi minami. Podnoszą mnie i sadzają na przywieziony przez jednego z nich, inwalidzki wózek. Noga puchnie coraz bardziej. Czekamy na na przyjazd karetki.

Oboje jesteśmy pewni, że przyjedzie wezwany ambulans. Błąd. Okaże  się to dopiero kiedy przyjedzie Karen, znajoma Amerykanka, biegła w japońskim. Nasi współczujący strażnicy karetki nie wezwali. Nie dowiemy sie nigdy, dlaczego. Karen ponownie prosi o wezwanie karetki.

Moja noga  zachowuje się jak noga zepsutej kukiełki. Nie mogę unieść stopy, bo bezwładnie opada  na bok.

Przyjeżdża pogotowie. Zakladają mi
pomarańczowy "ochraniacz". Układają na noszach, wsuwają do ambulansu. Jest ich trzech. Dwu sanitariuszy i kierowca. Usta zakryte białymi maseczkami. Jeden z nich wyjmuje gruby zeszyt. Ma tam pytania zapisane w kilkunastu  językach.

Upewnia się czy znamy angielski. Zaczyna zadawać pytania.

"Ejdżu"?  pyta.

Mam ograniczoną zdolność reagowania z powodu bólu. "Ejdżu???" Po chwili domyślam się, że  chodzi o wiek, "age". Potem następują inne pytania. Na koniec pada "Kipu apu" (keep up czyli "trzymaj się") a oczy znad białej maski patrzą na mnie ciepło i życzliwie.

Przywożą mnie do szpitala. Z pomocą Karen załatwiamy fomalności. Sanitariusze zostawiają nas pod drzwiami gabinetu lekarza ortopedy.

Rentgen (a po japońsku "rento geno") wykazał złamanie z przemieszczeniem.

Lekarz uznał, że wskazana (choć niekonieczna) jest operacja. Jej termin wyznaczono na 13 października.

 Tak zaczęła się moja niechciana podróż. Zamiast do Mijadżimy i Hiroszimy odbyłam podróż do miejskiego szpitala w Hikone.

* * *

Operacja przeszła bez zakłoceń. Leżę w czteroosobowym pokoju na piątym piętrze. Jeżeli zechcę, mogę stworzyć sobie seperatkę izolując się seledynową zasłoną spływajacą od sufitu do podłogi. Obok każdego łóżka jest telewizor. By oglądać trzeba kupić kartę. Podobnie jak kartę telefoniczną. Moje łóżko jest przy oknie. Roztacza się z niego widok na otaczajace niewysokie góry, zielone ryżowe poletka, na błyszczące w słońcu dachy pokryte kolorową (brązową i kobaltową) ceramiczną dachówką. Obserwuję białe ptaki szybujące pod błekitnym niebem. Czasem przejedzie miejski autobus, czasem ktoś na rowerze, spacerują ludzie z psami. Normalne życie pozaszpitalne toczy się.

* * *



W szpitalu dzień  rozpoczyna się wcześnie. O szóstej rano budzi mnie z głosnika zainstalowanego przy każdym łóżku "ohajo gozaimasu" (dzień dobry). Potem pojawiają sie "rozświergotane", uśmiechnięte pielęgniarki.

 Jak pewnie na całym świecie panuje tu ten sam rytuał.  Mierzenie temperatury, ciśnienia etc. . Potem o godzinie 7-mej  kolej na zieloną herbatę. Kilkanaście minut póżniej śniadanie. Podają zupę miso (z pasty sojowej), ryż, marynowane warzywa, zieloną herbatę. Niemal to samo dostaje się na drugie śniadanie i obiad. Można zamówić też tzw. menu zachodnie.  Składa się na nie podgrzany w mikrofalowej kuchence biały chleb, mleko, sok, dżemy. Wizyta lekarska odbywa sie po śniadaniu. W "moim" szpitalu personel (lekarze i pielęgniarki) jest młody. Uderzające jest ich zaangażownie, życzliwość, cieplo, troskliwość. Pielęgniarki przybiegają na na kazde wezwanie. Budzą zaufanie.

* * *

Podczas swego tegorocznego kilkumiesięcznego pobytu w Japonii nie zobaczyłam więc ani Hiroszimy ani Mijadżimy ani Amanohaszidate, kolejnej największej atrakcji turystycznej. Nie odbyłam kilku innych skrupulatnie zaplanowanych podróży.

Nie pojechałam do Tokio więc nie mogłam wpaść do polonijnego klubu (wiem o istnieniu dwu) i poznać ludzi, którzy od paru lat wydają "Gazetę Klubu Polskiego" (dwumiesięcznik). Nie skorzystaliśmy z zaproszenia pani Moniki, która wraz z rodzicami (mama lekarka, ojciec zajmujący się badaniami nad rakiem) od lat mieszka w Tokio. Mój mąż zrezygnować musiał z  wizyty w słynnym centrum badawczym (głównie w zakresie biologii, medycyny i genetyki) RIKEN, którego szef jest laureatem nagrody Nobla. W instytucie tym, jednym z dyrektorów jest Polak zajmujacy sie badaniami pracy mózgu. Odwołać też musiał  seminarium w największym uniwersytecie japońskim Nihon University, gdzie odbywają studia także  Polacy.

Nasze "polonijne" kontakty ograniczyły się więc do kilkunastu telefonicznych rozmow z panią Moniką, której nota bene nigdy nie spotkaliśmy osobiście. Poznaliśmy ją bowiem przez korespondencję "mailową". Ale obiecujemy sobie, że jeszcze do Japonii wrócimy, a wtedy, kto wie, może pojedziemy też na Hokkaido, na jedną z wiekszych wysp archipelagu, która jak twierdzą zamieszkali tam Polacy jest "najbardziej polską z wysp japońskich". Może do dziś pamiętają tam, iż Fortuna zdobyl na Olimpiadzie w Sapporo mistrzostwo świata w skokach narciarskich?



Moja złamana kość strzałkowa uniemożliwiła mi podróżowanie po Japonii.

Jednakże, ten niewątpliwie przykry wypadek pozwolił mi na bliższy kontakt z ludźmi, z którymi skrzyżowały sie moje drogi.

Juko już następnego dnia po moim wypadku przyprowadziła wózek inwalidzki, ktory służył mi aż do naszego wyjazdu z Hikone. Dzięki niej mogłam egzystować normalnie…no, prawie normalnie…

Nigdy nie będę mogła odwdzięczyć się Hiroko, Joko, Micziko, Ikuko i innym japonskim znajomym.

Hiroko spędziła ze mną wiele godzin w dniu, w którym zostałam umieszczona w szpitalu na dzień przed operacją. Wypełniała stosy wszystkich niezbednych dokumentów (biurokracja w szpitalu japońskim nie jest mniej skomplikowana niż gdzie indziej).

 Joko była obecna w dniu operacji służąc jako tlumacz. Odwiedzały mnie w szpitalu każdego dnia. Junko i Keiko, mieszkające poza Hikone, podrożowały po kilka godzin by być ze mną.

Potem, kiedy wrócilam do domu te wizyty również nie ustały. Dbały o moje samopoczucie ba, nawet o dietę i rozrywki. Przynosiły owoce, książki a któregos dnia w moim mieszkaniu zorganizowały słynną japonską…ceremonię parzenia herbaty.

Taeko, przyjechała do Hikone pokonując kilkaset kilometrów by się ze mną zobaczyć a przy okazji  przywiozła ze sobą wspaniały lunch.

Poznałam je wszystkie przed trzynastu laty podczas naszego pierwszego pobytu w Japonii, ale nie  wiedziałam iż mają aż taką potrzebę niesienia pomocy.

Ta troska, jak się wydaje, była nie tylko wynikiem jakiejś wjątkowej dla mnie sympatii i współczucia. Byłam starsza od nich, prawie nie znałam języka, cierpiałam, byłam bezsilna. Byłam słaba.

A opieka nad slabszymi jest wpisana w buddyjski kodeks moralny.

Byłam jedyną "gajdżinką" w japońskim szpitalu w Hikone.

"Gajdżin" po japońsku znaczy "obcy". Może byłam "obca" ale mam dziś przekonanie, że nigdzie nie znalazłabym lepszych dowodów przyjaźni.

* * *

Moja opowieść "gajdżinki w japońskim szpitalu" dowodzi, jak sądzę, iż "nie ma niczego złego co by na dobre nie wyszło". Wypadek, który był moim udziałem mógł zdarzyć się przecież gdzie indziej, a wtedy nie byloby wokół nas naszych przyjaciół. Mogłam sobie złamac coś innego niż "tylko" kość strzałkową. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że "nigdy nie jest tak źle, by nie moglo byc gorzej" jak zapewniał wojak Szwejk.

 Tak więc pamiętając o tym wszystkim wkraczam w Nowy Rok z nadzieją.

Z pobytu w Hikone zapamiętam życzliwe, uśmiechnięte twarze, dobrych lekarzy, piękne krajobrazy. I będę pamiętac tego bezimiennego sanitariusza, który mi powiedział "Kippu apu"  ("Keep up").

Trzymajmy się wiec wszyscy zdrowo, cieszmy się każdym nowym dniem w roku 2006. Szczęśliwego Nowego Roku, ktory wg. kalendarza lunarnego jest Rokiem Psa.

Wierzmy, iż, "na psa urok",  będzie to dobry NOWY ROK.

DO SIEGO ROKU !..

 

czwartek, stycznia 05, 2017

Sylwester pod gwiezdzistym niebem Poludnia...

Noc Sylwestrowa nie tyle byla "szampanska" jak glosna . Proba potanczenia w Bistro Soleil skonczyla sie malym fiaskiem- bylo tak glosno, ze zabawilismy tam krotko...
Pojechalismy wiec, zgodnie z nasza wieloletnia tradycja, do "Marco Polo," gdzie eleganccy (on w smokingu, ona w wieczorowej sukni) wlasciciele witali gosci u drzwi...Okazalo sie , ze "Marco Polo" zamknelo swoje podwoje.Restauracja nie istnieje? Zdecydowalismy sie na jeszcze jedna probe; pojechalismy na Marco Walk . Tam bylo halasliwe, tlumne, a zabawowicze ,jak latwo bylo zauwazyc,  byli  wielkimi zwolennikami piwa i plazowej mody...

Wrocilismy wiec do domu by odpoczac od halasu i rozbawionego tlumu.


 Toast za pomyslnosc Nowgo Roku wznieslismy wiec w ciszy i spokoju. Powinnam tu dodac "nareszcie we dwoje"...