środa, października 18, 2006

Jesien


Ryszarda L. Pelc

Jesień, czas smażyć powidła.

Zapach opadłych liści szeleszczących pod stopami, aromat usychających traw, nieśmiały lot zagubionego motyla, krzyk gęsi kanadyjskich odlatujących do sobie tylko znanych miejsc, mówią mi, że lato się skończyło.
Na tle zieleni sosen i świerków na przeciwległym wzgórzu czerwone plamy klonów i złocistych brzóz. W przystani pozostały nieliczne okazałe jachty i małe łodzie ale i one wkrótce znikną.
Nad srebrem połyskującym jeziorze przelatują białe mewy.
Jesień , już znowu jesień- uświadamiam sobie, próbując zdjąć pajęczynę, która zaplątała się we włosy przyniesiona nagłym podmuchem wiatru.
“Babie lato” …nie, nie, tutaj u nas “Indiańskie lato”.
* * *
Jesień oznacza dla mnie czas smażenia powideł. Tradycyjny, domowy rytuał. Upływał czas, zmieniały sie miejsca , w którym byl nasz rodzinny dom ale ten zwyczaj pozostał.
Kiedyś moja babcia smażyla śliwy w ogromnym kotle tylko do tego celu przeznaczonym . Zapach rozchodził się po okolicy i mieszał z aromatami buchającymi z sąsiednich ogrodów. Ten dom, ten ogród zostały daleko nad rzeką, “gdzie szum Prutu , Czeremoszu Hucułom przygrywa”.
Ja znam go tylko z opowieści . Wybuchła wojna. I już nie było smażenia śliwek. Babcia wraz z córką i kilkorgiem wnucząt ( najmłodszy chłopczyk miał cztery lata) została wpakowana do bydlęcego wagonu i wywieziona do Kazachstanu. Podzieliła los Polaków z Kresów. Na zesłaniu walczyła o przetrwanie swej rodziny. Nie całkiem się Jej to udało.
Wyjeżdżając z wojskami Andersa zostawiła na nieludzkiej ziemi grób córki i siedmioletniej wnuczki.
Do domu nad Prutem nikt z nas nie wrócil.Nigdy. Nic nie uratowało się z tamtego domu. Jako jedyny dowód, że istnial rzeczywiście , został tylko mały świstek papieru. Jest to dokument wydany przez Państwowy Urząd Repatriacyjny: “poświadcza się, że…”
Ale najważniejsze było to, iż moi Rodzice przeżyli, przetrwali. Babcia wrociła po latach do Polski z wojennej tułaczki, która wiodła z Kazachstanu przez Persję ( Iranu) , Palestynę i Anglii.
W nowym domu- na ziemiach, które nazwano odzyskanymi , niedaleko Opola zaczęliśmy nowe życie.
Pamiętam, że chodziłam z mamą na targ. Przeciskałyśmy się pomiędzy furami. Konie stały cierpliwie przeżuwając obrok, od czasu do czasu podnosiły głowy, potrząsały grzywami spoglądały na mnie swymi czarnymi , tęsknymi, mądrymi oczami.
Mama wybierała śliwki na powidła. Najlepsze były takie pomarszczone, po pierwszym, nocnym przymrozku.
Piechotą wracałyśmy do domu. Potem już wszystko pachniało śliwkami. Stały na płycie kuchennej, smażyły się wielkich rondlach i wydawało się, że słyszę ”Puf, puf”…
Gorąca masa po wielu godzinach smażenia gęstniała i stawała się coraz ciemniejsza. By uzyskać właściwy kolor, gęstość i aromat, należało cierpliwie powtarzac proces smażenia przez trzy dni. I wtedy powidła byly gotowe
Po latach zamieszkałam w dużym mieście i już na “własnym”kupowałam śliwki na “Hali Targowej”. Pamiętałam , że na powidła muszą być lekko pomarszczone i ciemne węgierki. Bo nie z każdych śliwek będą dobre powidła. Snułam się pomiędzy stoiskami pelnymi pachnących , czerwonych jabłek i złocistych gruszek. “Bierz kochana. Dobre, słodziutkie” zachęcały sprzedajace. Brałam do ręki szorstkie , niepozorne ale jedyne, niepowtarzalne w smaku szare renety “takie na szarlotkę najlepsze”. Wdychałam zapach antonówek, złotych renet, niedużych szarozłotawych jabłek zwanych “koksą pomarańczową” . Oglądałam dorodne pomidory, lśniące świeżością ogórki i wspaniale kalafiory. Obok leżały patisony, nowość na warzywnym rynku kremowo białe o niezwykłym kształcie. I wreszcie wracałam do domu. Obładowana torbami pełymi śliwek, z koszem warzyw wciskałam się do tramwaju, najczęściej wyładowanego po brzegi. Poddawałam się się wstrząsom, chybotaniu , kurczowo trzymajac się uchwytu w czasie gwaltownego hamowania. Wreszcie wysiadałam z uczuciem ulgi przed swoim “blokiem”. I znowu dom pachniał powidłami
“ O fajnie, śliwki smażysz” wołał od progu mój syn wracający ze szkoły. Cala klatka schodowa pachnie twoimi powidłami”. Pachniało powidłami i jesiennym, domowym szczęściem.

* * *
Od lat z mężem mieszkam w Ameryce.
Teraz kupuję śliwki w dużym sklepie otwartym 24 godziny na dobę przez siedem dni tygodnia . Nie ma tu targu pod gołym niebem, nie ma Hali Targowej. Owoce popakowane, warzywa w plastykowych płaszczykach. Nie ma śliwek węgierek. Są “włoskie”. Dla mnie “substytut” tamtych, ale można się przyzwyczaić. Kupuję. Zakupy robię sprawnie. Nie dźwigam ich. Pracujący w sklepie człowiek odnosi mi je do samochodu i wkłada do bagażnika. . Nie tloczę się w tramwajach bo ich tu nie ma.
Nie ma…nie ma...
Nie ma naturalnie już babci, która miała tyle ciekawych rzeczy do opowiedzenia, nie ma już mamy, która tyle mnie nauczyła. Nie ma tu mego dziecka…Mój syn, który lubił kiedyś chodzić ze mną na plac “Nankiela po sliwki, gluszki i ogolki” kiedy był malutki, dziś już od dawna “wyrośnięty” mieszka daleko. Został z rodziną w Europie. My wyjechaliśmy za Wielką Wodę.
* * *
Drewnianą łyżką ( tą przywiezioną z Polski) mieszam powidła. Mają już własciwą barwę i gęstość. Nabrały takiego jak trzeba aromatu. Mają też smak, choć jednak nie taki, jak naprawdę powinien być. “Gotowe”. Zdejmuję garnek z kuchni, zaczynam wkładać powidła do słoiczków. Słyszę jak z telewizora męski, ciepły głos reklamuje dżemy firmy “Smucker” “If you can taste time…If you can taste memory…”Tak. Trzeba umieć i chcieć “smakować “pamięć .
Może dlatego właśnie w moim polskim domu na amerykańskiej ziemi każdej jesieni unosi się zapach powideł ?

copyright by Ryszarda L.Pelc

Brak komentarzy: