poniedziałek, października 16, 2006

Niezapomniany koniec lata

Hancock, 29 września 2006

Motto: "Pan Cogito przegląda czasem swoje stare kieszonkowe kalendarze i wtedy odjeżdża jak na białym parostatku w czas przeszły dokonany"...
Z. Herbert "Kalendarze Pana Cogito"


Jakże ten czas leci. Już październik. Wkrótce nadejdą jesienne deszcze i chłody.

Rytm przyrody, w przeciwieństwie do polityki, jest przewidywalny. Wiemy, że wiosną zakwitną jabłonie, latem dojrzeją zboża a jesienią kasztany będą spadać z drzew. Godzę się z tym przemijaniem. Ba, jest coś kojącego, w tym prostym zjawisku iż drzewo, które dziś stoi bezlistne, wiosną znów pokryje się liśćmi i kwiatami a latem wyda owoce.To rodzi nadzieję.

A mimo tej wiedzy, żal mi odchodzącego lata.

* * *
Lato 2006 roku było bogate w zdarzenia. Były one dobre, radosne, dramatyczne, smutne. Ja będę pisać wyłacznie o tych, ktore chcę zachować w pamięci czyli o tych miłych. Wspaniała pogoda towarzyszyła nam cały czas i to wszędzie, gdziekolwiek byliśmy. A tego roku, jak nomadowie, przemieszczaliśmy się z jednego miejsca na drugie.

Początek lata zastał nas w Słowenii nad Drawą. Środek spędziliśmy w domu, w północnym Michigan nad jeziorem Superior (Górne) a ostatnie cztery tygodnie lata podróżowaliśmy po Polsce.

Z okien Zamku Królewskiego patrzyłam na mosty Warszawy rozpięte nad Wisłą. Nad Białą Lądecką w Lądku Zdroju jadłam pstrągi z rusztu. Spacerowałam z przyjaciółmi nad Bugiem w Szuminie pod Warszawą.

* * *
Celem naszej tegorocznej podróży do Polski było Towarzyskie Spotkanie Integracyjne. Przesympatyczna idea spotkań absolwentów Wydziału Łączności zrodziła się kilka lat temu, a stała się możliwa dzięki hojności dwu kolegów. Jeden z nich sukces zawodowy i finansowy odniósł w Ojczyźnie, drugi na obczyźnie.

* * *
Podczas sesji (organizowanych pomiędzy atrakcjami turystycznymi, gastronomicznymi i towarzyskimi) wysłuchaliśmy wypowiedzi obu Sponsorów opowiadających o swoich doświadczeniach życiowych i zawodowych oraz wystąpienia profesora z Michigan (wszyscy są absolwentami Wydziału Laczności, obecnie Elektroniki, Politechniki Wrocławskiej).

Ku memu zaskoczeniu i ja (osoba spoza Wydziału) zostałam zaproszona do wygłoszenia “pogadanki”. Pogadać miałam o podróżach. Podjęłam się tego chętnie, ale równocześnie miałam przekonanie iż staję, przed niełatwym wyborem. O których podróżach opowiedzieć?

Oczywiście o tych najważniejszych. O tych, które zostawily znaczący ślad w moim życiu. To znaczy, o których? Wbrew pozorom zadanie było trudne.

No właśnie, która z moich dotychczasowych podróży była najważniejsza? Zapytana o to nie umiałam dać zdecydowanej odpowiedzi. Bo przecież w moim przekonaniu wszystkie były ważne, każda na swój sposób.

* * *
Być może najważniejszą z nich była ta podróż, której zupełnie nie pamiętam? Nie zmienia to faktu, iż mam głebokie przeświadczenie, pewność, że ona zdecydowała o dalszych moich losach.

Była to podróż z Kresów na Zachód czyli na tak zwane wówczas Ziemie Odzyskane. Mój ojciec dostał skierowanie z PUR-u (Państwowy Urząd Repatriacyjny) do Kluczborka.

Kolejną ważną podróżą, już doskonale zapamiętaną, była podróż z małego powiatowego miasteczka w Opolskiem do Wrocławia. Wrocław po raz pierwszy zobaczyłam kiedy z mamą jechałam do “wód” w Szczawnie Zdroju.

We Wrocławiu, stolicy Dolnego Śląska, należało przesiąść się na pociąg, który odjeżdżał z nieistniejącego już dziś, Dworca Świebodzkiego.

Szłyśmy piechotą z Dworca Głównego. W pewnym momencie zapytałyśmy o kierunek. Mężczyżna odpowiedział "Nie wiem. Ja jestem Grek".

Rozbawiła mnie ta odpowiedź, jako, że znałam polskie powiedzonko "udawać Greka" i chyba dlatego do głowy mi nie przyszło, iż to rzeczywiście Grek.

Tak więc z tamtego czasu zapamiętałam kilka elementów Wrocławia: imponujący Dworzec Główny, wielki gmach z bogato zdobioną fasadą i dwoma wspaniałymi kariatydami i emigranta z Grecji.

Do Wrocławia pojechałam kilka lat później by zdawać egzaminy na Uniwersytet. Zdałam. I Wrocław stał się moim domem. Tak więc nie mam wątpliwości iż podróż do Wroclawia była bardzo ważna. Zadecydowała o moim późniejszym życiu.

A kiedy latem 2006 roku spacerowałam nad Odrą, wchodzilam do pięknie odnowionych wrocławskich kościołów, podziwiałam bukiety kwiatów na placu Solnym i zdumiewałam niekończącą się ilością zapełnionych po brzegi kafejek, restauracji, "pubów" wiedziałam, iż "Nigdy nie wchodzi sie dwa razy do tej samej rzeki".

* * *
Z Wrocławia wyruszyliśmy w naszą pierwszą wspólną podróż na Zachód w 1974 roku. To z pewnością była niezwykła podróż. To było wyzwanie! Sześć tygodni przemierzaliśmy Europę. Mieliśmy ze sobą "przydziałowe" dolary (chyba około trzystu na trzy osoby), konserwy, wysuszoną na kość kiełbasę (by się nie zepsula), makarony. Pieniądze musiały wystarczyć na kamping, benzynę, wstępy do muzeów, opłaty za autostradę, wino, pieczywo i kawę. Dzisiaj wydaje się to wręcz nieprawdopodobne jak można było podróżować mając tak niewiele; nawet jeśli pamięta się iż wartość nabywcza dolara była nieporównywalnie wyższa niż teraz.

Pamiętam też moment (dziś wydaje się śmieszny), wówczas pełen "grozy", jaki przeżylam kiedy zobaczyłam jak nieostrożnie postawiona na gazowej kuchence menażka, zsuwa się, a jej zawartość wylewa się na ziemię.

I już za chwiłe patrzyliśmy jak nasze polskie flaczki z puszki, mające uświetnić nasz przyjazd do Florencji, pałaszuje florencki kot.

* * *
A podróż do Indii? O tak, ta podróż była bardzo ważna. Mój mąż zaproszony został na wykłady na Uniwersytecie w Bombaju i ja na dwa tygodnie poleciałam do niego. To była moja pierwsza tak daleka i "egzotyczna" podróż. W Indiach zobaczyłam po raz pierwszy jak wielkie może być bogactwo i jak okrutna i przerażająca jest nędza. Widziałam slamsy Bombaju i zwiedzałam pałac maharadży w Dżajpurze, stałam w zachwycie przed Taj Mahal, cudem z białego marmuru ze świadomością iż przy wyjściu osaczą mnie żebracy. Byłam w aszramie w Delhi gdzie poznałam belgijskiego naukowca, który zrezygnował z kariery zawodowej, by zamieszkać w Indiach i uczyć dzieci z ulicy matematyki. Co jest w Indiach, ze taką mają moc przyciagania, taką magię? Nie wiem do dziś. Ale wiem, że za Indiami tęsknię.

* * *
Kiedy pytają mnie, którą z podróży uważam za największą życiową przygodę odpowiadam, że z pewnością była podróż do Stanów. Ta przygoda trwa zresztą do dziś. Kiedy w 1978 mój mąż wrócił z krótkiego pobytu w Stanach powiedział mi "Byłem nad Grand Kanionem. Kiedyś musimy tam razem pojechać. Musisz to zobaczyć, muszę Cię tam zawieźć". Dotrzymał obietnicy. Kilka lat później stanęliśmy razem nad brzegiem kanionu. Wyjazd do Stanów to wielka przygoda i najdłuższa podróż mego życia. Odbywam ją już 21 lat. "Z niej wszystkie inne"- chciałabym powtórzyć za poetą.

Podróż do Stanów była wyzwaniem nie lada. Przez podróż rozumiem nie tylko przemieszczanie się w przestrzeni. Była to podróż w stronę nowego języka, nowej kultury, nowych ludzi.

* * *
Rzeka Missisipi dzieli Stany Zjednoczone na Wschód i Zachód. W Polsce słuchałam pieśni Paula Robesona o "czarnej rzece Missisipi". Odtąd rzeka biegnąca zakolami od Minnesoty do Luizjany była przedmiotem moich tęsknot. Widziałam jej początek, byłam u jej źródła a potem pojechaliśmy do Nowego Orleanu "gdzie Missisipi kończy swój bieg". A od wielu już lat, kiedy wyruszam w daleką podróż, lecę zawsze nad Missisipi. Samoloty unoszące mnie w "świat" startują w mieście nad tą rzeką.

* * *
Skoro mam opowiadać o "podróżach w stronę języka" powinnam wspomnieć o tym, że w 1989 roku zdecydowałam się wysłać na konkurs swój pierwszy wiersz w języku angielskim. Wkrótce potem pojechałam do Waszyngtonu odebrać "Golden Poet Award" . Feta była tam wielka. Warto odnotować iż Bope Hope, jeden z najbardziej uwielbianych amerykańskich aktorów komediowych wystąpił z programem. Pierwszego wieczoru był wielki bankiet z orkiestrą. Kiedy wchodziłam do Sali balowej usłyszałam "Moja droga ja cie kocham". Była to słynna piosenka Bobby Vintona; słynna w Stanach, ale ja jej nie znałam bądź nie pamiętałam. Wrażenie duże…"Oh, oh moja droga ja cie kocham..." śpiewane w Waszyngtonie...po polsku!

* * *
Jest drugi dzień września 2006 roku. Stoję przed uczestnikami zjazdu zgromadzonymi w Stroniu Śląskim w kawiarni "U prezesa", trzymam w ręku mikrofon i zaczynam mówić.

"Podróżuję" na nowo, i chcę by wraz ze mną wybrali się Oni wszyscy.

Czy mi się to udało? Nie wiem. I do dziś nie jestem pewna czy rzeczywiście opowiedziałam o swoich najważniejszych, najbardziej znaczących podróżach.

Bo chyba tak do końca nigdy się tego nie wie. Być może najważniejsze podróże są przed nami?

copyright by Ryszarda L.Pelc


--------------------------------------------------------------------------------

Brak komentarzy: