piątek, maja 25, 2012

W Nałęczowie. Wspomnienia z podróży.


"Podróż z Warszawy do Nałęczowa jest urozmaicona. Z Dworca Nadwiślańskiego wyjeżdża się o godzinie 3 minut 23 po południu. Gdzieś między Otwockiem w ciasnym korytarzyku pojawia się młodzieniec z tacą pełną szklanek herbaty i butersznitów. O wpół do siódmej zatrzymuje się w Iwanogrodzie, gdzie można zjeść obiad. Do Nałeczowa pociąg przyjeżdża o 8 minut 15. Na stacji zwyczajnie bieganina, hałas."Tak opisał swoją podróż z Warszawy do XIX wiecznego Nałeczowa Bolesław Prus.
Mój mąż i ja wybraliśmy się do Nałęczowa pod koniec maja 2008 roku. Wyjeżdżaliśmy z warszawskiego dworca Centralnego o godzinie 12 minut 15. W pociągu roznoszono kawę i herbatę ale zamiast "butersznitów" oferowano Prince Polo. Pociąg nie był zatłoczony, bo dziś w Polsce, podobnie jak wszędzie w Europie, częściej podróżuje się samochodami.Nie bez wpływu na to że nie było tłoczno, był też fakt iż Polacy w znakomitej swej większości byli na kolejnym długim (od środy do poniedziałku) "weekendzie".
Do Nałęczowa dotarliśmy nie po pięciu godzinach podróży jak Prus, w drugiej polowie XIX wieku  ale już po dwu.Prus opisując swój przyjazd do uzdrowiska wspomina, iż na stacji panował gwar, bieganina. "Dzwonią. Gwiżdżą, pociąg ruszył do Lublina. Zostaleś sam." My mieliśmy raczej inne (przykre, niestety) wrażenia znalazłszy się w miejscu, którego tak byliśmy ciekawi. Było pusto i cicho. Spodziewaliśmy się zobaczyć pełną życia uroczą stacyjkę romantycznego uzdrowiska. A co zastaliśmy? Stację brudną, zaniedbaną, zapuszczoną. Na ławce na peronie, przy którym zatrzymuje się pociąg Warszawa-Lublin ktoś pozostawił puste butelki po piwie. Tak na oko, było ich osiem.
Prusa zabrał ze stacji do Zdroju "obywatel wyróżniający się długim batem i krótkim żakietem" czyli dorożkarz.
My też nie mieliśmy problemu z wydostaniem się ze stacji, bo na szczęście przed budynkiem dworcowym stały dwie taksówki. I tak po kilku minutach dostaliśmy się do "Nałeczowskiego Dworu". Tu, w tym świeżo wybudowanym domu o piętnastu pokojach dla gości, spędzimy kilka dni. Będziemy spacerować śladami Bolesława Prusa, Andriollego, Oktawii i Stefana Żeromskich, Ewy Szelburg Zarembiny i wielu innych znanych autorów, artystów, lekarzy.
Dzięki tej "przeszłości" łatwiej zakceptuję to, że Nałęczów nie okazał się takim jakim sobie go "wymyśliłam", ani takim jak był za czasów Prusa, który upodobał sobie to miejsce tak bardzo, że przyjeżdżał tu aż dwadzieścia osiem razy. Zaczęłam wierzyć, że i ja znajdę tu interesujące miejsca, a kiedy przyjdzie się z rozstać z Nałęczowem zapewne będzie mi żal odjeżdżać.
* * *

Obecna nazwa miasta pochodzi od herbu Małachowskich - "Nałęcz". Jednakże osada, zwana wcześniej Bochotnicą, ma znacznie dłuższą historię, bo sięga IX a może nawet VIII wieku. Już wtedy budowano na tym terenie młyny i zakładano stawy rybne.Natomiast rozwój osady jako uzdrowiska przypada na koniec wieku XVIII i wiek XIX.W 1751 roku posiadłość kupił Stanisław Małachowski, zbudował pałac, istniejący do dziś. Po nim przejął majątek jego krewny, Antoni Małachowski. Podobno miał podagrę i zauważył, iż jego cierpienia koi woda ze źródeł tryskających w parku. Sprowadzony z Warszawy znawca przedmiotu (prof. Celiński) potwierdził lecznicze znaczenie wód bogatych w wapń i żelazo. Zaczęto tu przyjeżdżać na kurację. Powstanie listopadowe przerwało rozwój zdroju i dopiero w latach osiemdziesiątych XIX stulecia przywrócono Nałeczów do życia.Ogromną zasługę dla reaktywowania zdroju mieli trzej lekarze, byli zesłańcy na Sybir. Doktor Fortunat Nowicki, Konrad Chmielewski i Wacław Lasocki.
Nota bene jak sie okazalo, doktor Lasocki był "prawujem" naszego znajomego.Otóż Stanisław Szybalski, mieszkający od lat na Florydzie napisał do mego męża. "Nie jestem pewny czy w pijalni czy w domu zdrojowym zobaczycie popiersie doktora Wacława Lasockiego (. ..) był on bratem mojej prabaci z domu Lasockiej, primo voto Miąskowskiej, secundo voto Rakowskiej (…)"
Dalej pisze "imię mojego brata jest na cześć mego prawuja (doktora) Wacława Lasockiego. Moi rodzice poznali się w Nałęczowie. Moja mama mieszkała u wuja dr. Lasockiego a mój ojciec u swoich ciotek".Mały jest ten świat, nieprawda?
* * *
"Nałęczów to miasteczko zbudowane na łące", napisał kiedyś Bolesław Prus. Ja odnoszę wrażenie (po trzech dniach pobytu), że Nałęczów to głównie park. Najpiękniejsze są tu kasztanowe aleje. Wielkie rozłożyste drzewa pokrywa niezliczona ilość kwietnych lichtarzy. Kwitną biało i różowo. Teraz, w ostatnich dniach maja przekwitają. Płatki wyścielają alejki. Po nich spacerują kuracjusze. Bratki i stokrotki przed pałacem Małachowskich wyglądają jak wielki kolorowy dywan. Nieźle utrzymany, cały w słonecznych barwach budynek sanatorium "Książę Józef" "“przygląda" się swemu odbiciu w stawie, po którym pływają małe zwinne kaczki i majestatyczne białe łabędzie. Ptaki opływają "Wyspę Miłości" na której jest piękna (czynna!) fontanna. Nieopodal stawu znajduje się elegancka pijalnia czekolady "Wedel". Podają tu gorącą, aromatyczną, gęstą czekoladę. Tu też można zjeść wyborne lody o najrozmaitszych smakach i frapującychnazwach.Polecam"Klasycznąwedlowską czekoladę" i "Malinowe Marzenie".
Z cukierni Wedla tylko krok do niedużej palmiarni, gdzie jest pijalnia wód. Woda płynie z trzech różnych źródeł. "Miłość", "Barbara", "Celiński".
Tym wodom Nałeczów zawdzięcza swą popularność. W palmiarni zgromadzono gipsowe popiersia ludzi, którzy doprowadzili do tego, że Nałęczów stał się znanym uzdrowiskiem. Nic więc dziwnego, że gościli tu przedstawiciele elity warszawskiej czy lubelskiej. Był w Nałeczowie, poza Prusem, Henryk Sienkiewicz, Stefan Żeromski, Jan Koszyc Witkiewicz, Henryk Siemiradzki, Ignacy Paderewski, Karol Szymanowski. Z Nałeczowa pochodziła Ewa Szelburg Zarembina, autorka licznych książek dla dzieci i młodzieży, która mieszkając potem w Warszawie mawiała, iż stale pamięta nałęczowskie bzy, twierdząc iż mają one specyficzny, niepowtarzalny zapach.
Nałęczów, mówią jego miłośnicy , jest dobry na wszystko. Korzystny jest mikroklimat dla chorych na serce, nerwice, nadciśnienie.
* * *
Co przywiodło mego ulubionego autora "Kronik", "Lalki" i "Emancypantek" do Nałęczowa?Prus (czyli Aleksander Głowacki) cierpiał na agorafobię. Bał się tłumu, obawiał podróżowania, cierpiał na lęki otwartej przestrzeni. Podobno Nałęczów miał mu pomóc.Potwierdzenie tego znajdujemy w jego liście z 5 lipca 1882 roku, pisanym do Stanisława Kronnenberga: "Panie Prezesie! Chłop strzela a Pan Bóg kule nosi! Rok cały pieściłem się nadzieją wyjazdu do Zakopanego na odpoczynek - tymczasem w ciągu kwadransa zdecydowałem się jechać do Nałęczowa na kurację. Stało się tak, że onegdaj wziął nas kilku doktor Benni "Pod Raka" na Pragę. Trzeba było przejechać nowy Zjazd i most, na którym dostałem lekkiego nerwowego ataku. Okazało się, że mam wcale piękny początek fenomenalnej choroby zwanej obawą przestrzeni. Nim zjedliśmy półmisek raków, Benni wytłumaczył mi, że za sześć tygodni będę zdrów, ale muszę jechać na wodnistą kurację do Nałęczowa. Więc pojadę. Oto na co mi się przydał bilet wolnej jazdy".Nałęczów wtedy należał już do Konstancji Orłowskiej z Podola. Część zdrojowa zaś była w rękach wspomnianych już trzech lekarzy "Sybiraków".Prus przyjechał dwa lata po renowacji uzdrowiska. Powracał tu jeszcze dwadzieścia siedem razy. Jego korespondencja z Oktawią Rodkiewiczówną, późniejszą żoną Stefana Żeromskiego, świadczy o tym iż adresatka pomagała mu w znalezieniu mieszkania na okres kuracji. Przebywając w Nałęczowie pisał w Kronice z 1894 roku: "Żaden kochanek nie tęskni tak do przedmiotu swych marzeń, żaden nie śpieszy z taką radością, żaden z takim zapałem nie próżnuje u boku ukochanej, jak niżej podpisany w Nałęczowie. Miałżeby jak pospolity uwodziciel splamić się obojętnością i nie wyśpiewać pochwały dla jego wdzięków teraz właśnie, gdy tulę się słodko do zaokrąglonych pagórków, oddycham jego tchnieniami, przedzieram się przez bujną roślinność i tonę w tajemniczych jarach.".
* * *
Dzisiejszy Nałęczów ma jakby dwie twarze (o ile tak można powiedzieć o mieście). Jedna to zadbana część czyli "park zdrojowy", ogrody przy nowych, kosztownych rezydencjach, piękna przyroda, urzekający krajobraz a druga to miasteczko małe, zaniedbane, brzydkie. Obok stacji autobusowej jest targ. Tu w każdy wtorek można kupić świeże truskawki i pomidory, skarpetki, podkoszulki i wódkę przeszmuglowaną zza wschodniej granicy.
Jakaś marna, obskurna budka nosi szumną nazwę "Grill" a obok "Cukiernia", w której leżą dwa francuskie rogaliki. Ale już w innym sklepie spożywczym można kupić niewysłowionej pysznośności "serca toruńskie", smakowite galaretki w czekoladzie, których nie ma nigdzie na świecie.
W "naszym" Dworze Nałęczowskim można (a nawet trzeba!) poddać się masażom leczniczym bądż modelującym, zabiegowi z witaminą H, która "natychmiast" przywraca młodzieńczy wygląd. Za pomocą najbardziej wyszukanych urządzeń można pozbyć się nawet nadmiaru kilogramów. Zabiegów dokonują fachowcy najwyższej rangi.
Niestety, nie prowadzą tu zabiegów, które wyzwalają uczucia sympatii do "turnusowych współmieszkańców". W efekcie tego nikt się tu nie uśmiecha do "obcego", nikt nie mówi "dzień dobry" i nikt nie patrzy w oczy. Mijając się na schodach każdy udaje, że nie widzi tego drugiego.Ale myślę, że i kiedyś to minie. Żywię nadzieję, że tak jak w sferę języka polskiego weszły amerykanizmy, tak i w sferę obyczajów wejdą, tradycyjne za Oceanem, uśmiechy .




Fot. Ryszarda L. Pelc

 

Brak komentarzy: