wtorek, grudnia 11, 2007

O, te skarby, te obrazy. Cz.III



<(Dziennik Zakopiański).

7 maja, poniedziałek

Piękny dzień. Błękitne niebo nad głowami. Wyruszamy na "podbój" Tatr.

"Podbój" to lekka przesada. Droga do Doliny Strążyskiej nie jest zbyt wielkim wyzwaniem. Można do niej dojść drogą pod Reglami zaczynającą się od Wielkiej Krokwi. Idziemy przez las, spostrzegamy pasące się w dali stada owiec. Wyglądają malowniczo. Białe kłębki na zielonym tle.

Mijamy znak wiodący przez Dolinę Białego, odpoczywamy na kamieniach, fotografujemy błękitne kwiaty górskiej goryczki. Cieszy nas wszystko. Zapachy, widoki, słońce. Mijają nas inni wycieczkowicze. Zaczął się okres wycieczek szkolnych. Nie brak też taterników. Wielu z nich zamierza wspinać się na Giewont. W dole Strążyski Potok. Dochodzimy do Polany. Stąd rozlega się widok na Giewont. Jeden ze szlaków prowadzący na Giewont jest jeszcze zamknięty. Siadamy na kamieniach nad potokiem. Słuchamy szumu rzeki, drzew, śmiechu mijających nas ludzi, usiłujemy sobie przypomnieć, kiedy to ostatnio byliśmy w Strążyskiej. To było całkiem niedawno, cztery lata temu? A kiedy byliśmy po raz pierwszy? Jeszcze jako uczniowie? E...lepiej nie przypominać sobie. Tyle to lat temu!!! Dzisiaj tu w roku pańskim 2007 czujemy się tak samo jak wtedy! Zadyszka większa? Ale po co liczyć lata?

Wstajemy i ruszamy dalej. Szlakiem, po kamiennych stopniach wspinamy się do wodospadu. "Siklawica" jest nie wielka, ale z pewnością warta zobaczenia. Jest pięknie i...głośno. Nie tylko z powodu huku opadającej kaskady wód ale głównie z powodu głośnych rozmów, śmiechu, nawoływań. W drodze powrotnej z daleka podziwiamy Trzy Kominy i skały Edwarda Jelinka. Ignacy Kraszewski, miłośnik Tatr wspominał przed wiekiem dolinę jako "kraj milczenia i marzenia, a tak piękny". Dzisiaj z pewnością napisałby to trochę inaczej. Czasy się zmieniły Panie Ignacy...Strążyska nic nie straciła na swojej urodzie, ale w naszej pamięci krajem milczenia z pewnością nie zostanie. Do Zakopanego wracamy autobusem.

8 maja, wtorek

Dzisiaj znów pochmurno. Wybieramy sie do "Atmy", domu, w którym czas jakiś mieszkał i tworzył Karol Szymanowski. Pamiętam "boje" Jerzego Waldorffa o tę wille. Pomysł odkupienia domu i urządzenia w nim muzeum kompozytora zrodził się przed wojna, ale dopiero w 1967 roku sprawa ruszyła. Muzykolog Zdzisław Sierpiński zaapelował do ministra kultury a kilka dni później o tym samym mówił w radiu Jerzy Waldorff. On stworzył "Komitet akcji Atma". W przededniu 30 rocznicy śmierci Szymanowskiego rozpoczęła się wielka akcja. Po wielu tarapatach i dzięki ogromnej aktywności społecznej zebrano pieniądze i wykupiono dom od właścicielki Zofii Walczakowej.

Zakopane i "Atma" w 2007 roku przeżywają swoje wielkie dni. Rok ten w Polsce i świecie ogłoszono rokiem Szymanowskiego. Ale w dniu, w którym zwiedzamy muzeum jest cicho i spokojnie. Muzyka Szymanowskiego towarzyszy nam przy zwiedzaniu. Liczne gabloty ze zdjęciami. Rozpoznaję twarze Staffa, Tuwima, Kasprowicza, Iwaszkiewicza, Szymanowskiego. W jednym z pokoi fortepian, na którym grał, w gabinecie trochę książek, głównie pisanych przez przyjaciół, z którymi spotykal się w Zakopanem, modlitewnik i duże zdjęcie Amerykanki Ireny Warden Cissadini. Otrzymał od niej stypendium pozwalające na utrzymanie się w okresie, kiedy nie miał stałej pracy. Jej zadedykował "Harnasiów". Jest to jeden z nielicznych utworów Szymanowskiego prawdziwie zwiazany z Tatrami i zawierający elementy muzyki góralskiej. Premiera odbyła się w Pradze. Potem wystawiono "Harnasi” w Paryżu i w Hamburgu. Balet Szymanowskiego w Polsce pokazano dopiero rok po jego śmierci. Czy trzeba to komentować? Czy to zaskakujące?

Przed wyjściem kupuję małąksiążeczkę "Przewodnik - Zakopiańskim Szlakiem Karola Szymanowskiego" Macieja Pinkwarta, byłego kustosza Muzeum Szymanowskiego.

Ulewa tak gwałtowna, jak tylko może być w górach, powoli przechodzi. Idziemy zobaczyć "Czerwoną Karczmę", dom, w którym mieszkał Stefan Żeromski.

Wieczorem oglądamy program poświęcony rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem niemieckim. Stare "jak swiat" piosenki budzą nostalgię.

9 maja, środa

Pogoda kiepska. Zimno. Idziemy na Koziniec. Najpierw wspinaczka pod górkę, potem schodzimy w dół. Już widać dom do dziś zwany "Cyrankiewiczówką". Nazwa pochodzi stąd, że bywał tu Józef Cyrankiewicz, gdyż willa po wojnie została przejęta przez państwo i należała do Rady Państwa. W roku 1981, została oddana właścicielom. W zabytkowym dworku mieści się oddział muzeum Tatrzańskiego. Trafiliśmy na Wystawę Kobierców Wschodnich. Kobierce, między innymi z Iranu, Kaukazu, Turcji, zachwycają swą urodą. Równie pasjonujące są dzieje kolekcji. Profesor weterynarii Włodzimierz Kulczycki, Rektor Akademii Weterynarii we Lwowie zacząl gromadzić kobierce i tkaniny wschodnie z początkiem XX wieku. Pasję ojca (i zbiory) przejął syn Jerzy, profesor archeologii klasycznej. Nierzadko przeznaczał na swoje kosztowne hobby niemal cała profesorską pensję. Kolekcja przeżywała, wraz z jej właścicielami, dramatyczne dzieje. Po zajęciu Lwowa przez Armię Czerwoną, Kulczyccy (Jerzy i Anna) zdołali uciec do Warszawy. Udało się zabrać cenną kolekcję liczącą 200 dywanów, kilimów, makat. Cud to prawdziwy. Kiedy wybuchło Powstanie i płonęła Warszawa, dywany schowane pod podłogą w ich mieszkaniu, przetrwały. Kilka z nich nosi "blizny" po bombie, która jednak szczęśliwie nie wybuchła. Trudno uwierzyć! Pani Anna Kulczycka, żona Jerzego po jego śmierci dalej opiekowała się pozostała częścią kolekcji. Jeszcze w 1965 roku część tzw. "kobierców dworskich" sprzedali Kulczyccy muzeum Wawelskiemu. Pozostałe pani Anna przekazała Muzeum Tatrzańskiemu w 1977.

Mamy szczęście, bo akurat w czasie kiedy jesteśmy w Zakopanem prezentowane są Kobierce Wschodnie. Dowiedzialiśmy się że kobierce z kolekcji wystawiane są tylko na kilka miesięcy a potem poddawane są restauracji. Muszą "lezakować. Wymagają bowiem specjalnych warunków dla ich przechowywania.

10 maja, czwartek

W niezbyt urodziwej kamienicy pomalowanej na żółto, na pierwszym piętrze jest muzeum Kornela Makuszyńskiego. Mieści się w małym, skromnym mieszkanku. Autor "Koziołka Matołka”, "O dwóch takich co ukradli księżyc" ("oby tylko na tym poprzestali", słyszę komentarz jednego ze zwiedzających) czy "Panny z mokrą głową" spędził tu wiele lat swego twórczego życia. Na ścianach wiszą zdjęcia rodzinne, obrazy Zofii Stryjeńskiej, portrety rodziców żony Makuszyńskiego. Na półkach stoją napisane przez niego ksiażki. Wzruszająca to była wizyta. To było trochę tak jak spotkanie z kimś dawno nie widzianym, a przecież bliskim. Kiedy pytam ucznia zakopiańskiej szkoły czy był w mieszkaniu pisarza, patrzy na mnie za zdziwieniem i potrząsa głową. "Nie, nie byłem tam nigdy. A gdzie to jest?". Widać "Pani od polskiego" nie ma czasu na takie wypady. Realizuje program nauczania.

Po obiedzie idziemy do muzeum sztuki Hasiora. Ożywają we mnie wspomnienia z czasów, kiedy o Hasiorze było bardzo głośno. Zdobył uznanie za granicą i w kraju. Potem oskarżano go o schlebianie wladzy. No cóż...Jego słynne "Ptaki płonące", procesje w górach z charakterystycznymi chorągwiami, nawiązywanie do tradycji religijnych... Teraz część jego prac zgromadzono tu w tej ogromnej hali. Ekspozycja oszałamiająca. Lustra odbijają światło płonących świec, i wielkie przerażajace w swej wymowie rzeźby - kukły, chorągwie. Hasior nawiązywał niejednokrotnie do dramatycznych wydarzeń wojny. Czarny wózek dziecinny wysypany ziemią a w niej ustawione krzyżyki i świece. Wrażenia nie da się opisać slowami. By przeżyć, trzeba to zobaczyć. Ten wózek z czarną ziemią złożył Artysta w hołdzie dzieciom Zamojszczyzny. Tutaj każda rzeźba to symbol, to dramat. Hasior podobno sam zdążył zaprojektować ekspozycję, tuż przed swoją śmiercią. Zmarł w lipcu 1999 roku. Pani, która pilnuje galerii znała Artystę. "To był miły, skromny czlowiek".

11 maja, piątek

Dzisiaj na Harendzie. Przyjechaliśmy autobusem. Od przystanku idziemy piechotą w kierunku domu Poety. Mijamy rozległą łąkę, w dali widać małą kapliczkę i cmentarz. Po kilku minutach dochodzimy do zabytkowego kościoła. Tuż obok jest dom Kasprowiczów, stanowiący oddział Muzeum Tatrzańskiego. Dom położony na wzgórzu nad płynącą w dole rzeką Zakopianką. Z werandy wchodzimy wprost do pokoju z dużym okrąglym stołem z wiszącą nad nim lampą. Jest coś autentycznego w tym mieszkaniu. Panuje tu jakaś dobra, ciepła atmosfera. Wydaje się, że za chwilę wyjdą nas powitać właściciele domu Jan i Marusia Kasprowiczowie. Prócz nas grupa uczniów z Torunia słucha opowieści o Janie Kasprowiczu. Przewodniczka wskazując na mały obrazek na ścianie recytuje sonet Poety;

Chaty rzędem na piaszczystych wzgórkach;
Za chatami krępy sad wiśniowy;
Wierzby siwe poschylały głowy
Przy stodołach, przy niskich obórkach.

Płot się wali; piołun na podwórkach;
Tu rżą konie, ryczą chude krowy,
Tam się zwija dziewek wieniec zdrowy
W kraśnych chustkach, w koralowych sznurkach.

Szare chaty! nędzne chłopskie chaty!
Jak się z wami zrosło moje życie,
Jak wy, proste, jak wy, bez rozkoszy...

Słuchamy historii życia poety urodzonego na Kujawach w ubogiej rodzinie, ktory doszedł do wysokiej pozycji Rektora Uniwersytetu Lwowskiego, był członkiem poetyckiej i artystycznej "cyganerii", przeżywał osobiste dramaty, by w końcu osiąść na Harendzie z żoną Rosjanką poznaną we Włoszech, wierną, oddaną tworzyszką ostatnich lat Jego życia. Oboje spoczywają w grobowcu zaprojektowanym przez Stryjeńskiego, obok domu, w którym mieszkali.

W drodze do przystanku autobusowego wstępujemy do pięknego drewnianego kościoła. Fotografuję dzwonnicę, kapliczkę, ołtarze. Kiedy kończę widzę, że obok mego męża stoi mały, może dziewięcioletni chłopak. Chce byśmy go wzięli pod opiekę, "bo dziewczyny mnie kopią". Przed nami widzę trzy dziewczynki, pewnie też w jego wieku. "A ty przypadkiem ich nie zaczepiałeś?" pytam. "E...nic nie zrobiłem. Tylko kopnąłem jedną w dupę" odpowiada szczerze. Nie wiem czy mam "moralizować". Wobec wulgarności z jaką spotykamy się na każdym niemal kroku (literatury i sceny teatralnej nie wyłączając) wiem, że dziecko powtarza to co słyszy dookoła. Nasza rozmowa toczy się dalej. "Co robi twój tata? "Tata jest księdzem”. A może "popem"? - pytam. "Tak", zgadza się natychmiast. Oczywiście zmyśla. "Masz rodzeństwo? - pytam. "Tak, dziewięć braci i sióstr". Pytam o imiona. Wymienia bez zająknienia. Rozstajemy się. Kiedy autobus nadjeżdża widzę go znów na drodze z kromką chleba. Nie wiem, kiedy ten chłopak zmyślał a kiedy mówił prawdę. Ciekawe co z niego wyrośnie? Ba, nie jest to jedyne pytanie jakie zadaję sobie, podczas swej podróży po Polsce, które pozostanie bez odpowiedzi.


--------------------------------------------------------------------------------

Brak komentarzy: