niedziela, września 30, 2007

Pod zimowym niebem Prowansji (wspomnienia z przeszlosci)



W pierwszej połowie stycznia roku 2002 zamknęła swe podwoje wystawa malarstwa
“ Van Gogh and Gauguin . The Studio of the South”.
Barbara Mirecka, koordynator tej wystawy w Instytucie Sztuki w Chicago, w rozmowie z Danutą Peszyńską (Dziennik Związkowy 26-28 pazdziernik 2001) , powiedziała iż ostatnie zamόwione obrazy dotarły do organizatorόw 10 września, a więc jeden dzień przed zamachem terrorystycznym na Stany Zjednoczone.
Mimo poważnych komplikacji organizacyjnych, mimo , zmniejszonego, w pierwszych dniach, napływu zwiedzajacych, wystawa cieszyła się dużym powodzeniem .
W ostatnich dniach przed zamknięciem nie dla wszystkich starczyło biletόw wstępu.
Zgromadzone na wystawie dzieła van Gogha i Gauguina pochodziły z okresu ich pobytu w Arles.
* * *
Arles, francuskie miasto nad Rodanem , liczące dziś około pięćdziesiąt pięć tysięcy mieszkańcόw, ma bogatą przeszłość.
Początki tego miasta założonego przez Grekόw, sięgają VI wieku przed Chrystusem. I przez długi czas Arles bylo ważnym ośrodkiem kulturalnym , ekonomicznym a w Sredniowiecznym religijnym. Potem jego rola malała i stalo się poprostu jednym z prowincjonalnych, rolniczych miasteczek Prowansji.
Dziś Arles znane jest z upraw ryżu, winnic, ogrodόw, oliwek, hodowli kόz i owiec , bykόw i koni.. Jest także ważnym ośrodkiem turystycznym i kulturalnym Prowansji. Odbywają się znane ze swej atrakcyjnosci doroczne Festiwale z okazji Wielkiej Nocy , kiedy można emocjonować się , najatrakcyjniejszym punktem programu, corridą.
Jednakże Arles jest znane z innych powodόw. To tu miało powstać wymarzone przez Van Gogha “Studio Południa” . Udał się ten zamysł połowicznie. Na wezwanie zjawił się tylko Gauguin, ale wspόłpraca artystόw trwała zaledwie kilka tygodni.
Ale mimo to ten okres przeszedł do historii światowego malarstwa.
Najlepszym tego potwierdzeniem była otwarta we wrześniu ub.r. wystawa w Instytucie Sztuki w Chicago. Zgromadzono 135 obrazόw obu artystόw , liczne rysunki i listy .
Wystawę “Studio Południa” obejrzałam w dzień po jej otwarciu.
Do Arles, gdzie miejsca dzieła te powstawały, pojechałam trzy miesięce potem.
* * *
Wieczόr w Arles. Siedzimy w niedużej hotelowej restauracji .
Trzymamy w ręku karty win zastanawiając się nad wyborem.
Lista win jest długa , jesteśmy skupieni; ostatecznie wybόr wina we Francji jest sprawą niebagatelnej wagi. “O , popatrz “ mowię do męża, jest wino “Van Gogh” .
Polacy mają wόdkę “Chopin”, holendrzy czekoladowy likier “Vermeer”, dlaczego nie miałoby być wina o nazwie “Van Gogh”?
Przykład reklamy. Oczarowac, urzec klienta, nie tylko smakiem ale i nazwą.
Francja korzysta z faktu, że przed ponad stu laty osiedlil się, mieszkał i tworzył tu przybysz z Holandii, artysta, ktόry malował zaledwie osiem lat , a zostawił po sobie ponad tysiąc rysunkόw oraz setki listόw, w ktorych opisywał proces tworzenia swych obrazow . Namalował ich ponad 850 a 200 z nich powstało właśnie, tu w Arles.
Ponad sześćsest listόw napisał do swego młodszego brata Theo, ktory był jego jedyną podporą przez wiele lat. Theo trudnił się zawodowo sprzedawaniem obrazόw; ale nigdy nie udało mu się , poza jednym jedynym ( a I to nie jest pewne), sprzedać obrazόw Vincenta .
Dziś kiedy o obrazy van Gogha ubiegają się największe muzea świata i prywatni kolekcjonerzy , a każdy z nich sprzedaje się za dziesiątki milionόw dolarow , trudno uwierzyć, iż ten Artysta niemal przemierał głodem.
Trudno uwierzyć, iż popełnił samobόjstwo pod wpływem szaleństwa, wywołanego pośrednio (być może) strachem przed beznadzieją nędzy.
* * *
Jak wspomniałam, Arles jest miastem pamiętającym odległe czasy rzymskiego panowania. Pozostały do dziś antyczne budowle, ktore harmonijnie koegzystują z kamieniczkami z pόźniejszych epok, z romańskimi czy gotyckimi kościołami.
Arles jest ruchliwym ośrodkiem turystycznym. Przyjeżdzają tu nawet u schyłku 2001 roku , kiedy z niesłabnącą grozą Swiat wspomina wydarzenia 11 września , nie mogąc w pełni ogarnąć ich przyczyn i skutkόw i zamiera na myśl co jeszcze może się stać. Ale życie biegnie swoim torem. Więc ludzie podrόżują ….
Przyjeżdżają do Arles mimo, że zimowe niebo Prowancji jest szare, od Małych Alp wieje mroźny Mistral , rozległe rowniny są brunatne , winnice opustoszałe , na świecie niebezbiecznie, .
Ciągną tu liczne japońskie wycieczki zbiorowe, zjeżdzają wielbiciele kultury francuskiej.
Tym samym pragnieniem przywiedzeni,przyjechaliśmy i my.
.Oczywiście znacznie lepszym okresem dla zwiedzania jest zapewne lato a wymarzonym wiosna, ale przecież teraz nie jest tak tłoczno a ceny są niższe.
Zresztą, Vincent van Gogh przyjechał do Arles właśnie zimą.
I choć przyjechał tu dla owego cudownego światła , zafascynowany obrazami impresjonistόw, z ktόrymi zetknął się w Paryżu, jakoś musiał pogodzić się z tym , że otacza go pejzaż jeszcze zimowy… Arles 21 lutego 1988 było pod śniegiem, bo była to jedna z ostrzejszych zim w ostanich dziesiatkach lat.
Malarz chyba był z tego zadowolony, bo wydawało mu się, że Arles i jego okolice w śniegu przypominają krajobrazy Japonii. A na ten okres przypadało właśnie jego oczarowanie japońską sztuką. .
Tak więc w pierwszych tygodniach pobytu, nad jego głową wisialy niskie, szare chmury, tak jak ja je widziałam spacerując po placach i wąskich uliczkach Arles.
* * *
W restauracji hotelowej w Arles zamawiamy więc wino “Van Gogh”.
“Czy to nie dziwne? Za życia taki był nieznany, niedoceniony i taki straszliwie ubogi a teraz wszędzie jest jego nazwisko…” mόwię do kelnerki . “O tak, był bardzo biedny, a dzisiaj…” odpowiada, nie kończąc myśli; wszyscy troje wiemy, o co chodzi. “ C`es ne pas juste” dodaje . Tak, to prawda, “to jest niesprawiedliwe…”. Jeżeli jest sprawiedliwość to przynajmniej nie jest rychliwa…
Kelnerka przynosi butelkę wina, na ktόrej widnieje reprodukcja jednego z licznych autoportretόw Vincenta. * * *
Nie wiemy właściwie dlaczego w owym 1888 roku Vincent van Gogh zdecydował się na przyjazd z Paryża do Arles. Być może stało się to pod wpływem lektury Adolfa Daudet , miłośnika prowansalskich krajobrazόw, ludzi , ich obyczajόw i legend, ktόry pisał listy ze starego wiatraka. Być może sprawiła to lektura prozy Emila Zoli .
Może stało się to pod wpływem Paula Cezanne, znakomitego malarza ?
A może poprostu zdecydował się na ten wyjazd do Arles z tęsknoty za czymś nowym, odmiennym od tego co znał ? Może ufność w to, że nowe miejsce pod słońcem Południa zmieni jego życie a jego idee o wspόlnocie artystόw się ziszczą?
Tak naprawdę chyba nikt nie wie , podobnie jak ja, dlaczego Vincent wybrał właśnie Arles…
* * *
Wiem natomiast, że mόj mąż i ja przyjechaliśmy do Arles, zimą 2001 roku bo od dawna chcieliśmy wrόcić , choć na kilka dni , do Prowansji.
Zafascynowała nas już dawno. Byliśmy tam po raz pierwszy latem 1974 roku. Rozbiliśmy wtedy namiot na polu campingowym w Tarascon . Potem jeździliśmy oglądać zachowane dowody chwały i potegi rzymskiego imperium; areny w Arles, Nimes, Orange i wspaniałe gotyckie kościoły , ktόrych frontony zdobią wspaniałe rzeźby świętych . Niestety wielu świętych stoi bez głow; postrącano je podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej.
Kiedy byliśmy latem było upalnie, błekitnie . Zieloność wysokich cyprysόw i cień padajacy od koron ogromnych platanόw , ktόrymi wysadzane są aleje miast i miasteczek były takie jak na obrazach impresjonistόw, a noce nad Rodanem tak gwiaździste jak ta, ktόrą namalowal van Gogh 28 września 1888 roku…
Wiedzieliśmy więc z pewnoscią po co jedziemy do Arles zimą , u schylku 2001 .
Z cała pewnością na ożywienie tego naszego marzenia o “powrocie” do Arles , do Prowansji wpłynęła także obejrzana w Chicago wystawa malarstwa “Van Gogh and Gauguin. The Studio of the South” .
Naszą decyzję o podrόży “za morze” podjęliśmy jakby na przekόr temu co dzieje się na swiecie. Uznaliśmy, że nie należy niczego odkładac na “przyszłość”.
Teraz trzeba korzystac z każdej okazji by pojechać, zobaczyć, przeżyć…Bo przecież nikt nie wie co stanie się za chwilę. “Carpe diem” mawiali Rzymianie… * * *
Ostatni dzień roku 2001 spędzamy w Arles. Na Sylwestra bawimy się w “Atrium”. Jakoś nie zwabił nas “Juliusz Cezar” bo i za drogi i zbyt oficjalny.
“Atrium” wypełnia rozbawiony tłum. Srednia wieku raczej wysoka.
Dekoracja swiąteczna. A na ścianach fotografie białych koni i …głowa byka. Jesteśmy przecież na Poludniu a tu corrida jest rόwnie popularna jak w Hiszpanii. Wspaniałe rasowe czarne byki są tak samo przedmiotem zachwytόw i piękne, białe konie z Camargue .
“A co robi ta bycza głowa na ścianie”, pytam sąsiadki przy stole.
“ To tragiczna ofiara wypadku! We Francji nie zabija się bykόw , tak jak dzieje się to na corridach w Hiszpanii; ale bywają przypadki . Jego śmierć nie była zamierzona…” tłumaczy.
Na innej ścianie, niemal przy wejsciu ogromny napis “Witamy członkόw stowarzyszenia “bulistόw”.
“Bule” należą do najpopularniejszej gry francuskiej “prowincji”, ( a “ prowincją” wg Paryżan jest wszystko co leży poza obrębem Paryża, gdzie też zresztą grają z zapałem w bule) …
Gra w “bule” jest nieodłacznym elementem życia towarzyskiego, sportem, elementem krajobrazu francuskiego. Nawet w te mroźne dni , kiedy szaleje Mistral widzieliśmy starszych panόw ( a także panie- !) “turlających”po placyku wysypanym żόłtym piaskiem metalowe kule…
Przy naszym stole siedzi kilkanaście osόb , nie znamy się nawzajem, większosć chyba jest spoza Arles; ale nie ma cudzoziemcόw poza nami.
Przy stole pozostały tylko dwa wolne miejsca. Ale rychło zostaną zajete przez starszych państwa. Ona jest szczupła i ruchliwa, nieustannie skoncentrowana na partnerze. On siwiusieńki, nieduży, lekko przygarbiony. I kiedy podnosi głowę spotykam jego wzrok. Ma bardzo wyraziste oczy . I już po chwili nabieram przekonania, ze gdzieś widziałam taka twarz. Ale potem moja uwaga skupia się na czym innym .
Idziemy tańczyć.
Orkiestra gra francuskie walczyki, szczupła wysoka piosenkarka śpiewa francuskie przeboje z filmόw i sal dancingowych z lat 60-tych. Podoba nam sie tam rudawa “szansonistka”, ma w sobie coś niezmiernie intrygującego.
W głosie, w wyglądzie. Szczegolnie w wyglądzie. Mała głowa, podłużna twarz, długa szyja , spadziste ramiona; Ma na sobie rόżową bluzkę…
I nagle olśnienie. Alez ta piosenkarka jest calkowicie podobna do modelki Modiglianiego, pozującacej do obrazu “Rόzowa Bluzka”. Ten portret widzieliśmy w muzeum w Avinionie , kilka dni wcześniej. “Niesamowite podbieństwo, aż nieprawdopodobne”.
* * *
Około dziewiątej zaczyna się kolacja; wnoszą niezliczone ilości butelek wina a potem wielorakie dania; nie sposόb ich ani zliczyć ani nazwać. Gatunki wina, rzecz jasna, zmieniano w zależności od serwowanej potrawy .
Ilośc wypitego wina podnosi temperaturę sali, zaczynają się zbiorowe śpiewy i rośnie taneczny zapał w przerwach pomiędzy daniami. Nawet nasi “vis a vis” sąsiedzi tańczą wytrwale , a ja coraz bardziej się upewniam, iz tego siwego pana musiałam gdzieś już widzieć…te oczy, szczupłość twarzy, zarys brody, ostry nos…
I już wiem, ale nie mam odwagi wyznać tego…nawet przed sobą. “Jakieś maniactwo, czy co?” myślę.
Ale wiem na pewno, że ten człowiek jest całkiem, ale to całkiem podobny do Vincenta ; widziałam przecież wiele jego autoportretow a studium do autoportretu z 1887 malowanego w Paryżu przedstawia bardzo podobną twarz. Tyle tylko, że mόj “vis a vis” nie nosi zarostu…
Kiedy zbliża się pόłnoc obsługa na wόzku przywozi wielką makietę prowansalskiego domku. Cały skrzy się światłami . A wraz z wybiciem 12-tej wybuchają fajerwerki ulokowane na tejze makiecie. Wszyscy klaszczą i śpiewają . A po chwili wszyscy wszystkich całują składając sobie noworoczne życzenia. Szampan znόw ku mojemu zaskoczeniu podano już dobrze po pόłnocy.
W Arles zabawa trwała do pόźna tzn wczesnego ranka. My wyszliśmy po trzeciej nad ranem i byliśmy jedni z pierwszych .
Opuściłam salę nie dowiedziawszy się czy mόj sąsiad z balu mial jakieś zwiazki krwi z Van Goghiem czy nie.Może jeszcze kiedyś jakiś badacz życia Vincenta to odkryje, ktόż to wie…

* * *
Kiedy się jest w Arles, nie sposόb nie myśleć o Van Goghu. Czuł się tu chyba bardziej samotny niż gdzie indziej . Jego przyjazd do miasteczka, wzbudził zainteresowanie, ale nie obudził specjalnie przyjaznych uczuć jego mieszkańcόw. Arles było wόwczas małym sennym miasteczkiem. Dla jego mieszkańcόw był człowiekiem z zewnątrz, rudym Holendrem, mόwiącym z obcym akcentem. Tuż po przyjeżdzie odwiedzili go aptekarz i własciciel sklepu spożywczego, obaj malarze- amatorzy, ale to była pierwsza i ostatnia wizyta. Miejscowi artyści zignorowali go.
Udało mu się jednak zaprzyjaźnić z listonoszem , Jozefem Roulin, i jego rodziną. Ich portrety malował kilkakrotnie.
Vincent nie miał wielu okazji do rozmόw, bądź je odrzucał i ograniczał się ledwie do zamawiania dań w restauracji; ale pisał dużo i często listy; do brata, Gauguina, Emila Bernarda (malarza) Toulouse-Lautrec`a ( ktόry nigdy na listy nie odpowiedział). Odwiedzał lokalny burdel. Ale przede wszystkim dużo malowal.
Po jakimś czasie przenosi się z hotelu do wynajętego przez siebie domu mieszczącego się przy placu Lamartin pod nr 2. To tam w “Zόłtym Domu” zamieszkał na krόtko w towarzystwie Gauguina . I tam w dzień wigilijny doszło do dramatycznego zdarzenia , “historycznej” kłotni, w wyniku ktόrej Van Gogh obciął sobie ucho.Nastąpiło ostateczne rozstanie Gauguina z Vincentem. Prόba stworzenia artystycznej wspόlnoty przetrwała zaledwie kilka tygodni.
Dzisiaj przy placu Lamartin nie ma już tego domu. Został zburzony w czasie wojny. Na środku obszernego placu jest ładna fontanna. Przy placu rosną platany, jest piekarnia, na rogu mieści sie Tabak, w ktόrym można napić się kawy, pogwarzyć z przyjaciόłmi przy barze, wypic kieliszek wina czy absyntu no i nawdychać się do zawrotu głowy papierosowego dymu. Z placu rozchodzą się ulice. Patrząc w głab jednej z nich widać wiadukt kolejowy, taki jak namalował go artysta na obrazie przedstawiającym “Zόłty Dom Vincenta w Arles “. Jeżdżą tamtędy pociągi tak jak za czasόw Vincenta.
opuszcza van Gogha . Vincent zostaje pacjentem dr. Rey`a . Dzisiaj w “ Hotel-Dieu” , gdzie leczono Vincenta mieści się ośrodek kultury, noszący imię van Gogha (Espace Van Gogh).
Najbardziej interesujący wydawał mi się ogrόd . Jest dziś taki sam jak był wtedy, kiedy van Gogh go malował. Ogrόd został odtworzony na podstawie obrazu artysty
“ Dziedziniec szpitala w Arles”. Malowany był w kwietniu , mieni się barwami, ja oglądam ten ogrόd tuż przed zapadnięciem zmierzchu w pochmurny, styczniowy dzień. Ale świadomość, że patrzę na te same podcienia okalające dziedziniec, na te same okna dawnego szpitala, takie same krzewy i drzewa oraz mała fontannę jest poruszająca.
Arles dziś pamięta o artyście, ktόremu za życia nie okazało serdeczności. Stworzono fundację, ktόra opiekuje się galerią, gdzie eksponowane są obrazy znanych wspόłczesnych artystόw , członkόw “artystycznej wspόlnoty” . Oni symbolizują ideę van Gogha. Tak więc wydawac sie może, że jego marzenia i jego wizje o braterstwie artystόw, nie poszły na marne .
Z Arles wyjechaliśmy z przekonaniem iż warto było tu wrόcić by na nowo odkrywać ślady przeszłości dalekiej i bliższej . Wyjechaliśmy bogatsi o ożywione dawne wzruszenia , nowe doświadczenia i z przekonaniem, że stare rzymskie przysłowie “Carpe diem” nie straciło nic a nic na znaczeniu. Nawet, jeżeli to wszystko przeżywaliśmy tym razem pod szarym, zimowym prowansalskim niebem.