"Podróż z Warszawy do Nałęczowa jest urozmaicona. Z Dworca Nadwiślańskiego wyjeżdża się o godzinie 3 minut 23 po południu. Gdzieś między Otwockiem w ciasnym korytarzyku pojawia się młodzieniec z tacą pełną szklanek herbaty i butersznitów. O wpół do siódmej zatrzymuje się w Iwanogrodzie, gdzie można zjeść obiad. Do Nałeczowa pociąg przyjeżdża o 8 minut 15. Na stacji zwyczajnie bieganina, hałas."
Do
Nałęczowa dotarliśmy nie po pięciu godzinach podróży jak Prus, w drugiej polowie XIX wieku ale już po dwu.Prus
opisując swój przyjazd do uzdrowiska wspomina, iż na stacji panował gwar,
bieganina. "Dzwonią. Gwiżdżą,
pociąg ruszył do Lublina. Zostaleś sam." My mieliśmy raczej inne
(przykre, niestety) wrażenia znalazłszy się w miejscu, którego tak byliśmy
ciekawi. Było pusto i cicho. Spodziewaliśmy się zobaczyć pełną życia uroczą
stacyjkę romantycznego uzdrowiska. A co zastaliśmy? Stację brudną, zaniedbaną,
zapuszczoną. Na ławce na peronie, przy którym zatrzymuje się pociąg
Warszawa-Lublin ktoś pozostawił puste butelki po piwie. Tak na oko, było ich
osiem.
Prusa
zabrał ze stacji do Zdroju "obywatel
wyróżniający się długim batem i krótkim żakietem" czyli dorożkarz.
My
też nie mieliśmy problemu z wydostaniem się ze stacji, bo na szczęście przed
budynkiem dworcowym stały dwie taksówki. I tak po kilku minutach dostaliśmy się
do "Nałeczowskiego Dworu". Tu, w tym świeżo
wybudowanym domu o piętnastu pokojach dla gości, spędzimy kilka dni. Będziemy
spacerować śladami Bolesława Prusa, Andriollego, Oktawii i Stefana Żeromskich,
Ewy Szelburg Zarembiny i wielu innych znanych autorów, artystów, lekarzy.
Dzięki
tej "przeszłości" łatwiej zakceptuję to, że Nałęczów nie okazał się
takim jakim sobie go "wymyśliłam", ani takim jak był za czasów Prusa,
który upodobał sobie to miejsce tak bardzo, że przyjeżdżał tu aż dwadzieścia
osiem razy. Zaczęłam wierzyć, że i ja znajdę tu interesujące miejsca, a kiedy
przyjdzie się z rozstać z Nałęczowem zapewne będzie mi żal odjeżdżać.
Obecna
nazwa miasta pochodzi od herbu Małachowskich - "Nałęcz". Jednakże
osada, zwana wcześniej Bochotnicą, ma znacznie dłuższą historię, bo sięga IX a
może nawet VIII wieku. Już wtedy budowano na tym terenie młyny i zakładano
stawy rybne.Natomiast
rozwój osady jako uzdrowiska przypada na koniec wieku XVIII i wiek XIX.W 1751
roku posiadłość kupił Stanisław Małachowski, zbudował pałac, istniejący do
dziś. Po nim przejął majątek jego krewny, Antoni Małachowski. Podobno miał
podagrę i zauważył, iż jego cierpienia koi woda ze źródeł tryskających w parku.
Sprowadzony z Warszawy znawca przedmiotu (prof. Celiński) potwierdził lecznicze
znaczenie wód bogatych w wapń i żelazo. Zaczęto tu przyjeżdżać na kurację.
Powstanie listopadowe przerwało rozwój zdroju
i dopiero w latach osiemdziesiątych XIX stulecia przywrócono Nałeczów do życia.Ogromną
zasługę dla reaktywowania zdroju mieli trzej lekarze, byli zesłańcy na Sybir.
Doktor Fortunat Nowicki, Konrad Chmielewski i Wacław Lasocki.
Nota
bene jak sie okazalo, doktor Lasocki był "prawujem" naszego znajomego.Otóż
Stanisław Szybalski, mieszkający od lat na Florydzie napisał do mego męża. "Nie jestem pewny czy w pijalni czy w domu
zdrojowym zobaczycie popiersie doktora Wacława Lasockiego (. ..) był on bratem
mojej prabaci z domu Lasockiej, primo voto Miąskowskiej, secundo voto
Rakowskiej (…)"
Dalej
pisze "imię mojego brata jest
na cześć mego prawuja (doktora) Wacława Lasockiego. Moi rodzice poznali się w
Nałęczowie. Moja mama mieszkała u wuja dr. Lasockiego a mój ojciec u swoich
ciotek".Mały
jest ten świat, nieprawda?
* *
*
"Nałęczów
to miasteczko zbudowane na łące", napisał kiedyś Bolesław Prus. Ja odnoszę
wrażenie (po trzech dniach pobytu), że Nałęczów to głównie park. Najpiękniejsze
są tu kasztanowe aleje. Wielkie rozłożyste drzewa pokrywa niezliczona ilość
kwietnych lichtarzy. Kwitną biało i różowo. Teraz, w ostatnich dniach maja
przekwitają. Płatki wyścielają alejki. Po nich spacerują kuracjusze. Bratki i
stokrotki przed pałacem Małachowskich wyglądają jak wielki kolorowy dywan.
Nieźle utrzymany, cały w słonecznych barwach budynek sanatorium "Książę
Józef" "“przygląda" się swemu odbiciu w stawie, po którym
pływają małe zwinne kaczki i majestatyczne białe łabędzie. Ptaki opływają
"Wyspę Miłości" na której jest piękna
(czynna!) fontanna. Nieopodal stawu znajduje
się elegancka pijalnia czekolady "Wedel". Podają tu gorącą,
aromatyczną, gęstą czekoladę. Tu też można zjeść wyborne lody o najrozmaitszych
smakach i frapującychnazwach.Polecam"Klasycznąwedlowską czekoladę" i "Malinowe Marzenie".
Z cukierni Wedla tylko krok do niedużej
palmiarni, gdzie jest pijalnia wód. Woda płynie z trzech różnych źródeł.
"Miłość", "Barbara", "Celiński".
Tym wodom Nałeczów zawdzięcza swą
popularność. W palmiarni zgromadzono gipsowe popiersia ludzi, którzy
doprowadzili do tego, że Nałęczów stał się znanym uzdrowiskiem. Nic więc
dziwnego, że gościli tu przedstawiciele elity warszawskiej czy lubelskiej. Był
w Nałeczowie, poza Prusem, Henryk Sienkiewicz, Stefan Żeromski, Jan Koszyc
Witkiewicz, Henryk Siemiradzki, Ignacy Paderewski, Karol Szymanowski. Z
Nałeczowa pochodziła Ewa Szelburg Zarembina, autorka licznych książek dla
dzieci i młodzieży, która mieszkając potem w Warszawie mawiała, iż stale
pamięta nałęczowskie bzy, twierdząc iż mają one specyficzny, niepowtarzalny
zapach.
Nałęczów, mówią jego miłośnicy , jest dobry na
wszystko. Korzystny jest mikroklimat dla chorych na serce, nerwice,
nadciśnienie.
Co przywiodło mego ulubionego autora
"Kronik", "Lalki" i "Emancypantek" do Nałęczowa?Prus
(czyli Aleksander Głowacki) cierpiał na agorafobię. Bał się tłumu, obawiał
podróżowania, cierpiał na lęki otwartej przestrzeni. Podobno Nałęczów miał mu
pomóc.Potwierdzenie
tego znajdujemy w jego liście z 5 lipca 1882 roku, pisanym do Stanisława
Kronnenberga: "Panie Prezesie! Chłop strzela a Pan Bóg kule nosi! Rok
cały pieściłem się nadzieją wyjazdu do Zakopanego na odpoczynek - tymczasem w
ciągu kwadransa zdecydowałem się jechać do Nałęczowa na kurację. Stało się tak,
że onegdaj wziął nas kilku doktor Benni "Pod Raka" na Pragę. Trzeba
było przejechać nowy Zjazd i most, na którym dostałem lekkiego nerwowego ataku.
Okazało się, że mam wcale piękny początek fenomenalnej choroby zwanej obawą
przestrzeni. Nim zjedliśmy półmisek raków, Benni wytłumaczył mi, że za sześć
tygodni będę zdrów, ale muszę jechać na wodnistą kurację do Nałęczowa. Więc
pojadę. Oto na co mi się przydał bilet wolnej jazdy".Nałęczów
wtedy należał już do Konstancji Orłowskiej z Podola. Część zdrojowa zaś była w
rękach wspomnianych już trzech lekarzy "Sybiraków".Prus
przyjechał dwa lata po renowacji uzdrowiska. Powracał tu jeszcze dwadzieścia
siedem razy.
Jego korespondencja z Oktawią Rodkiewiczówną,
późniejszą żoną Stefana Żeromskiego, świadczy o tym iż adresatka pomagała mu w
znalezieniu mieszkania na okres kuracji. Przebywając w Nałęczowie pisał w Kronice
z 1894 roku: "Żaden kochanek nie tęskni tak do przedmiotu swych marzeń,
żaden nie śpieszy z taką radością, żaden z takim zapałem nie próżnuje u boku
ukochanej, jak niżej podpisany w Nałęczowie. Miałżeby jak pospolity uwodziciel
splamić się obojętnością i nie wyśpiewać pochwały dla jego wdzięków teraz
właśnie, gdy tulę się słodko do zaokrąglonych pagórków, oddycham jego
tchnieniami, przedzieram się przez bujną roślinność i tonę w tajemniczych
jarach.".
* *
*
Dzisiejszy
Nałęczów ma jakby dwie twarze (o ile tak można powiedzieć o mieście). Jedna to
zadbana część czyli "park zdrojowy", ogrody przy nowych, kosztownych
rezydencjach, piękna przyroda, urzekający krajobraz a druga to miasteczko małe,
zaniedbane, brzydkie. Obok stacji autobusowej jest targ. Tu w każdy wtorek
można kupić świeże truskawki i pomidory, skarpetki, podkoszulki i wódkę
przeszmuglowaną zza wschodniej granicy.
Jakaś
marna, obskurna budka nosi szumną nazwę "Grill" a obok
"Cukiernia", w której leżą dwa francuskie rogaliki. Ale już w innym
sklepie spożywczym można kupić niewysłowionej pysznośności "serca toruńskie", smakowite galaretki w czekoladzie, których nie ma
nigdzie na świecie.
W
"naszym" Dworze Nałęczowskim można (a nawet trzeba!) poddać się masażom
leczniczym bądż modelującym, zabiegowi z witaminą H, która
"natychmiast" przywraca młodzieńczy wygląd. Za pomocą najbardziej
wyszukanych urządzeń można pozbyć się nawet nadmiaru kilogramów. Zabiegów
dokonują fachowcy najwyższej rangi.
Niestety,
nie prowadzą tu zabiegów, które wyzwalają uczucia sympatii do "turnusowych
współmieszkańców". W efekcie tego nikt się tu nie uśmiecha do
"obcego", nikt nie mówi "dzień dobry" i nikt nie patrzy w
oczy. Mijając się na schodach każdy udaje, że nie widzi tego drugiego.Ale
myślę, że i kiedyś to minie. Żywię nadzieję, że tak jak w sferę języka
polskiego weszły amerykanizmy, tak i w sferę obyczajów wejdą, tradycyjne za
Oceanem, uśmiechy .
Fot. Ryszarda L. Pelc
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz